Widziałam
Teodora. Jego czarne, bardzo czarne włosy, wydające się być jeszcze
ciemniejszymi niż zazwyczaj, jego szare oczy skierowane prosto na mnie, o
spojrzeniu tak przeszywającym, że z trudem je wytrzymywałam, oraz zarys uśmiechu,
lekki, leciutki, przez co zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście go
dostrzegam.
Chłopak
stał niedaleko, oparty o jadalniany stół. Ręce miał włożone do kieszeni
ciemnych dżinsów, a guziki jasnej koszuli rozpiął tuż przy szyi. Byliśmy sami w
pomieszczeniu. Świat na zewnątrz ogarnęła noc i choć w środku nie paliło się
żadne światło, twarz Ślizgona widziałam bardzo, bardzo wyraźnie.
Nagle
poruszył zachęcająco głową.
–
Podejdź, Granger – rzucił, a jego głos zabrzmiał jakby z oddali.
–
Nie mogę, Teodorze – odpowiedziałam cicho. – To niebezpieczne.
Przekrzywił
głowę. Już się nie uśmiechał.
–
Boisz się mnie? – spytał.
–
Tak. Nie ufam sobie w twojej
obecności.
–
Szkoda, Granger. Szkoda.
Obudziłam
się gwałtownie, szeroko otwierając oczy.
To
tylko sen.
Odetchnęłam
głęboko, wpatrując się w sufit.
Dlaczego
Teodor musiał nawiedzać mnie nawet w snach?
Uderzyłam
dłonią w kołdrę. Po chwili sięgnęłam na stolik nocny po zegarek. W ciemnościach
było ciężko cokolwiek zauważyć, ale w końcu jakimś cudem udało mi się dostrzec,
że dochodzi czwarta nad ranem.
Miałam
jeszcze kilka godzin snu, gdyż tamtego dnia śniadanie zaczynało się dopiero o
dziewiątej, z racji zakończenia gali bardzo późno w nocy.
Przymknęłam
na moment oczy i odłożyłam w końcu zegarek na miejsce. Przekręciłam się na bok,
opatulając szczelniej kołdrą. Do moich uszu dochodził odgłos miarowego oddechu
Ivy.
Po
kilku chwilach znów poczułam ogarniającą całe ciało senność. Moje powieki
opadły, a ostatnią myślą przed snem była obietnica samej sobie, że tym razem
Teodor zdecydowanie mi się nie przyśni.
***
Wytarłam
twarz ręcznikiem i spojrzałam w lustro.
Wyglądałam
dziwnie… zwyczajnie. Zaskakująco normalnie, jak na wszystko, co wydarzyło się
wczoraj.
Bo
choć poprzedniego dnia faktycznie nie zaliczałam do przesadnie udanych, to
jednak po opadnięciu emocji, po porządnym wypłakaniu się w ramię Ivy, po
jako-takim wyspaniu się wszystko nabrało swoich naturalnych kolorów.
Jedynie
ciężko było mi uspokoić sumienie, wciąż bluzgające, że zachowałam się
absolutnie beznadziejnie.
Westchnęłam
i spuściłam wzrok ze swojego odbicia.
Nie
mogłam już okazać słabości.
Nie
mogłam już płakać.
Musiałam
zacząć grać w kolejną grę, tym razem już nie z Ivy, a z Teodorem i Rogerem, by
żaden niczego nie dostrzegł.
Ślizgon
– tego, że stał się dla mnie kimś ważnym. Szatyn – tego, że cała sytuacja
poruszyła mną do głębi.
Po
co miał widzieć moje łzy? Wiedział, jak bardzo żałuję. Wiedział, jak bardzo
jest mi wstyd.
To
wystarczyło.
Hermiona
Granger w przeszłości rzadko kiedy pozwalała sobie na płacz. Musiało tak
pozostać.
Wyszłam
z łazienki, nim w mojej głowie zdążyły pojawić się wątpliwości.
Ivy
krzątała się po pokoju, pakując do obszernej torby wszystkie swoje rzeczy
porozrzucane po całym pomieszczeniu. Gdy wstałam, ona dopiero otwierała jedno
oko.
Aż
tyle czasu zajęła mi poranna toaleta?
Zamknęłam
drzwi, zgasiłam światło. Krukonka uniosła głowę znad bagażu. Uśmiechnęła się
ciepło, a ja odpowiedziałam tym samym.
–
I co? – spytała. – Jak się czujesz?
Skrzywiłam
się. Podeszłam do swojego nadal nieogarniętego łóżka, rzucając na nie po
drodze piżamę.
–
Ivy, nie róbmy ze mnie kaleki – odparłam pewnym głosem. – Takie pytania
powinnaś zadawać Rogerowi, bo to on, ekhem, dostał kosza – zakończyłam nieco
ciszej, już nie patrząc dziewczynie w oczy.
Mimo
wszystko czułam w sobie siłę. Merlinie, w końcu ile można rozpaczać?
Bez przesady – przeszło mi przez myśl, kiedy
wyciągałam spod łóżka swoją torbę.
–
No wiesz, wczoraj wyglądałaś gorzej niż tragicznie – stwierdziła Ivy,
zakładając ręce na piersiach. – Wolę się upewnić.
Wywróciłam
oczyma i machnęłam lekceważąco dłonią. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę.
Wykonałam szybki ruch nadgarstkiem, a większość moich rzeczy z komody łagodnie
z niej wyfrunęła, po czym elegancko ułożyła się w torbie.
–
Kilka godzin snu potrafi zdziałać cuda, wierz mi – rzekłam. – Wczoraj było za
dużo tego wszystkiego, emocje… nasze zwycięstwo… gala… Mieszanka wybuchowa.
Pomińmy to, że
płakałam przy tobie nie przez Rogera, a raczej przez Literkę T.
–
Nie umiem spojrzeć mu w oczy i wciąż czuję się podle, bo dawałam mu fałszywą nadzieję,
ale z drugiej strony nie mogę szaleć – dodałam, wzruszając lekko ramionami.
Ivy
wypuściła głośno powietrze z ust. Uśmiechnęła się z dumą.
–
No, i taka postawa mnie cieszy – powiedziała, po czym powróciła do pakowania.
Po chwili dodała, nie odwracając się: – A Rogerowi przejdzie, nie martw się
tym.
Zacisnęłam
usta. Nie odpowiedziałam, tylko w ciszy również zajęłam się zbieraniem swoich
rzeczy.
Miałam
nadzieję, że i tym razem Ivy się nie myli.
***
Koło
wpół do dziewiątej ruszyłyśmy z Ivy na śniadanie. Po drodze na dół spotkałyśmy
zmęczonego, choć bez wątpienia uradowanego Iana, a już na zewnątrz –
półprzytomnego Michaela.
–
Dajcie mi spokój – wystękał z cierpiętniczą miną, gdy się z nim zrównaliśmy. – Musiałem
wczoraj zjeść coś nie do końca… dobrego. Przez prawie całą noc przytulałem się
do muszli.
Owens
zachichotał cicho, za co otrzymał wyjątkowo groźne spojrzenie.
W
jadalni znajdowało się całkiem sporo osób, choć większość z nich wyglądała na
całkowicie wyczerpanych. Przy naszym stole siedziała wyjątkowo blada McGonagall
oraz Snape… nie, on w sumie się ani trochę nie zmienił. Spokojny, poważny, z
emanującym z czarnych oczu chłodem. Obok niego milczący Teodor kończył już
swoje śniadanie, popijając powoli mocną herbatę.
Brakowało
jedynie Rogera.
Dość…
niepokojące.
Zajęłam
miejsce przy Ivy. Nalałam sobie do szklanki soku pomarańczowego i natychmiast
wypiłam duszkiem połowę. Starając się nie patrzeć na Teodora, sięgnęłam po
bułkę do koszyka z pieczywem.
Ciężko
było mi zachowywać się normalnie w jego obecności. Wszystko przez wczorajszą
rozmowę i moje późniejsze rozmyślania o chłopaku.
Och,
Boże, a mogłam wtedy, w tej głupiej bibliotece, w ogóle się do niego nie
odzywać. Byłoby prościej.
Chociaż właściwie
i tak McGonagall w końcu załatwiłaby nam korepetycje – stwierdziłam w myślach,
smarując bułkę dżemem truskawkowym. Moje
umiejętności jakoś niespecjalnie się poprawiły, może odrobinę.
Szybko
pochłonęłam śniadanie. Przeżuwając kolejny kęs, rozglądałam się chwilę po
jadalni. Wiele osób kierowało oczy na nasz stół. Niektórzy uśmiechali się
przyjaźnie, napotkawszy moje spojrzenie, inni szybko odwracali wzrok.
No
tak. Byliśmy zwycięzcami Konkursu.
Chwilami
o tym zapominałam, choć wszystko wydarzyło się poprzedniego dnia. Nadal nie
docierało do mnie, że już po wszystkim, że już za kilka godzin miałam znaleźć
się przy Harrym, Ronie oraz Ginny, że już mogłam odetchnąć z ulgą i zapomnieć o
całym stresie związanym z przyjazdem do Francji.
Uśmiechnęłam
się na myśl o przyjaciołach, po czym odgryzłam sporą część kanapki.
Przez
całe śniadanie nie spojrzałam ani razu na Teodora. Dopiero gdy w sali zjawił
się Roger, blady, ale za to uśmiechający się jak zwykle, moje oczy spotkały się
na krótką chwilę z szarymi. Szybko opuściłam wzrok, wbijając go we własny
talerz.
Patrzenie
na Ślizgona i Krukona stało się dla mnie zakazane. Kropka.
Czułam
ulgę, że Roger w sumie nie wygląda źle oraz zachowuje się całkiem normalnie.
Wprawdzie ignorował mnie jak nigdy, ale czego mogłam się spodziewać?
Westchnęłam w duchu, wiedząc, że w końcu będę musiała z nim poważnie
porozmawiać, przede wszystkim znów przepraszając za swoje tragiczne zachowanie.
Tylko
jeszcze nie tak szybko. Oboje potrzebowaliśmy czasu. Jego rana jeszcze się nie
zabliźniła, a moja gra nie rozkręciła dostatecznie.
Stworzyć
odpowiednie pozory. Taki był mój cel.
Kilka
minut po dziewiątej, kiedy wszyscy się już najedli, wstaliśmy od stołu, po czym
McGonagall oznajmiła:
–
Razem z profesorem Snape’em idziemy teraz podziękować organizatorom. – Przez
głowę przemknęła mi myśl, że to zawsze nauczycielka transmutacji wszystko
ogłasza, wszystkim kieruje. Przez cały czas trwania Konkursu opiekun Slytherinu
odzywał się… rzadko. – Spotykamy się wszyscy za pół godziny przed głównym
wejściem do budynku. Klucze do pokojów zostawcie na recepcji, weźcie ze sobą
swoje bagaże. Czas wrócić do domu.
Te
słowa wywołały na moich ustach mimowolny uśmiech.
Gdy
wyszliśmy już na mróz, Ivy, Roger i Ian rozpoczęli ostatnią wojnę na śnieżki, w
którą chcieli wciągnąć również mnie, ale nie dałam się. Koniec końców
przyłączył się do nich Michael, przez co po kilku chwilach podzielili się na
dwie drużyny – blondynka wraz z najlepszym przyjacielem przeciw pozostałym
chłopakom.
Zachichotałam
radośnie i spojrzałam prosto w błękitne niebo. Dzień był wyjątkowo ładny, choć
mroźny. Słońce świeciło, a srebrzysty puch połyskiwał magicznie w jego
promieniach. W dodatku ani śladu wiatru.
Cudnie.
Bardzo chciałam, aby taka sama pogoda zagościła w ponurej Anglii.
Kiedy
zostawiwszy walczących dzielnie wojów, ruszyłam do miejsca trzeciego, w którym
mieścił się mój pokój, zrównał się ze mną Teodor. Włożył ręce do kieszeni szaty
i wpatrywał się przed siebie. Przemilczałam to.
Chciałam
jak najszybciej znaleźć się w budynku, ale wiedziałam, że nagłe przyspieszenie
kroku spotkałoby się ze zdziwieniem, rozpoczęciem rozmowy i być może
poruszeniem tematu naszego wczorajszego spotkania w sali konferencyjnej.
Nie – warknęłam w duchu. Nie teraz, nie tutaj, Teodorze. Ani mi się
waż.
Kiedy
już myślałam, że w spokoju dojdziemy do celu, brunet zrobił coś znacznie
gorszego.
–
Granger, możesz w końcu powiedzieć, o co ci chodzi? – spytał spokojnie.
Nawet
na niego nie spojrzałam.
–
A czy o coś w ogóle mi chodzi? – mój głos przesycała obojętność. – Nie
przypominam sobie, żebym…
–
Nie udawaj – przerwał mi. Weszliśmy na mostek nad jeziorkiem. – Zachowujesz się
tak, jakbyś usilnie starała się mnie… ignorować.
Wzruszyłam
ramionami. Wciąż na niego nie patrzyłam.
–
Skąd. Nie rozumiem, jakim cudem mogłeś coś takiego zauważyć, Teodorze, skoro…
Nagle
zatrzymał się i zagrodził mi drogę swoją osobą. Wtedy już musiałam spojrzeć mu
w oczy. Chyba właśnie o to chodziło.
Na
twarzy chłopaka malowała się złość.
–
Nie graj ze mną, Granger – syknął. Moje serce biło trzy razy szybciej niż
zwykle. – Widzę, że coś jest nie tak.
Westchnęłam.
–
Chodzi o Stone’a? – kontynuował nieco spokojniej. Ugh, nie powinien był o to
pytać! – O wczorajszy wieczór? – oj, weszliśmy na niepewny grunt. – O naszą
rozmowę?
Merlinie,
tylko nie to!
–
O co ci chodzi, Granger?
Otworzyłam
usta, by odpowiedzieć, ale po chwili je zamknęłam.
W
sumie to sama nie wiedziałam, o co mi chodzi.
Wiedziałam
tyle, że nie ufałam sobie samej w obecności Teodora, że moje uczucie do niego
nie było ani trochę bezpieczne i odpowiednie, oraz że po prostu bałam się dalej
to ciągnąć.
Relacje
z tym czarnowłosym Ślizgonem stały się zbyt… zażyłe? Złe określenie. Po prostu
za bardzo się do niego przywiązałam, za bardzo stałam się zazdrosna o jego więź
z Ivy, za dużo o sobie wiedzieliśmy, za dużo czasu ze sobą spędzaliśmy, za
mocno mnie do siebie przyciągał… Mogłam tak wymieniać w nieskończoność.
Nie,
nasze kontakty musiały zostać
ograniczone jedynie do korepetycji.
Och, Hermiono – westchnęłam w duchu. Wszyscy istniejący bogowie właśnie mają z
ciebie niezły ubaw, bo twoje robienie sobie jeszcze większej ilości problemów
jest żałosne.
Odrzuciłam
te myśli.
–
O nic mi nie chodzi i nie ignoruję cię – wyrzuciłam z siebie na wydechu.
Patrzyłam mu prosto w oczy. Wcześniejsza obietnica o nieokazywaniu słabości
dawała o sobie znać. Gra musiała trwać. – Po prostu… jestem zmęczona.
Co
za kłamstwo. W dodatku jakoś niespecjalnie pomagało w „ograniczeniu moich
kontaktów z Teodorem”.
Ugh,
naprawdę żałosne.
Chłopak
nie odzywał się przez moment, przypatrując mi się badawczo. Zniosłam to
spojrzenie, choć z naprawdę wielkim trudem.
–
Wiesz, że ci nie wierzę – powiedział w końcu cicho. No dzięki. – Ale dobrze. –
Przesunął się, robiąc mi przejście. – Wyjaśnimy to innym razem.
Rzuciłam
mu ostatnie spojrzenie, po czym bez słowa odeszłam w stronę budynku.
Po
drodze wypuściłam powoli powietrze ust.
Ta
rozmowa, choć krótka, kosztowała mnie sporo wysiłku. Nie, to nie mogło się
dłużej ciągnąć. Miałam dwa wyjścia – odcięcie się od Teodora albo próba
jako-takiego wyluzowania się w jego obecności.
Oba
niemożliwe i tak samo trudne. Zrezygnowanie z tego czarnowłosego Ślizgona spowodowałoby
ból przypominający ten, który odczuwałam podczas trwania w kłótni z Ronem przez
kilka naprawdę długich tygodni. Zaś rozluźnienie… Niby jak, skoro jego wzrok zawsze był tak przeszywający?
Niby jak, skoro nawet przypadkowe muśnięcie jego dłoni o moją powodowało masę
dreszczy na plecach? Niby jak, skoro cała jego osoba przyciągała oczy zupełnie
niczym magnes?
Koniec
końców, gdy już sprawdzałam w swoim pokoju, czy na pewno niczego nie
zapomniałam, zdecydowałam, że mniejszym złem była pierwsza opcja. Więcej
korzyści, niewielkie ryzyko zbytniego przywiązania się do Teodora…
Podeszłam
do okna, by po raz ostatni spojrzeć na ośnieżone gałęzie drzew.
Starałam
się odpędzić od siebie myśli, że przecież nie istnieje coś takiego jak mniejsze zło.
***
O
wpół do dziesiątej wpakowaliśmy się do powozu znów ciągniętego przez leptery.
Czułam niesamowite podekscytowanie tym, że już za kilka godzin znajdę się w
ukochanym zamku, w ciepłym pokoju wspólnym Gryffindoru, a przede wszystkim będę
mogła objąć kruche ciało Ginny, poczochrać czarną czuprynę Harry’ego i stanąć
na palcach, by zapleść palce wokół szyi wysokiego Rona.
Nareszcie.
Już od dawna na to czekałam.
Tak
jak wcześniej zajęłam miejsce koło okna. Naprzeciw mnie usadowiła się Ivy,
dalej Ian, Roger i Snape.
Zaraz.
Roger?
Odwróciłam
głowę w lewo akurat w chwili, kiedy Teodor siadał obok. Popatrzyłam na niego ze
zdziwieniem pomieszanym z niechęcią.
Nott, nie
ułatwiasz mi niczego, cholera jasna.
On
również na mnie spojrzał. Dostrzegł mój wzrok, na co wzruszył ramionami.
–
No co?
Pokręciłam
głową i odwróciłam twarz.
–
Nic – burknęłam.
Czekała
mnie długa podróż.
***
–
Granger, zasypiasz.
Fakt.
Kiedy do mojej świadomości przedarł się nieco ostry głos, prawie leżałam na
Teodorze, a właściwie opierałam się o głową o jego ramię. Szybko się
otrząsnęłam, prostując gwałtownie. Spłonęłam rumieńcem.
–
Wcale nie – wymamrotałam, po czym potężnie ziewnęłam. – Która godzina? I kiedy
dolecimy?
–
Ponad połowa drogi za nami – odpowiedziała McGonagall, skrobiąc coś w swoim brązowym
notatniku. – Za niecałą godzinę powinniśmy wylądować przed bramą zamku.
Kiwnęłam
głową i przetarłam dłonią oko.
–
Czy ty w ogóle w nocy spałaś? – spytał karcąco Teodor.
Wzruszyłam
ramionami. Popatrzyłam na niego nieprzytomnie.
–
Coś tam spałam, ale strasznie chce mi się spaaaaaaać – znów ziewnęłam,
zasłaniając sobie usta ręką.
Zauważyłam,
że Ślizgon wznosi oczy do nieba. Pomasował sobie prawe ramię, na którym
wcześniej znalazłam sobie idealne miejsce do snu.
–
Gdybyś wczoraj tak nie wariowała, teraz nie musiałbym robić za twoje łóżko –
stwierdził oschle.
Prychnęłam.
–
Ja przynajmniej umiem się bawić i nie stoję jak kołek pod ścianą – odgryzłam się.
Popatrzył
na mnie wściekle.
–
Wiesz co? Idź spać, był taki spokój, kiedy nie kontaktowałaś.
–
Wiesz co? Spokój jest dopiero wtedy, kiedy ty
wyjdziesz.
Ostatni
raz zmierzyliśmy się gniewnym spojrzeniem, po czym ostentacyjnie odwróciliśmy
głowy w przeciwne strony.
Wciąż strasznie
cię nienawidzę, Teodorze.
***
Poczułam
dotknięcie w ramię. Uniosłam powoli powieki. Nawet nie zorientowałam się, kiedy
zasnęłam.
–
Fajnie śpisz – usłyszałam kpiący głos Teodora.
Dopiero
wtedy zorientowałam się, że głowę opieram o szybę, a moje usta są lekko
rozchylone.
Och,
Godryku, co za wstyd.
Momentalnie
się wyprostowałam. Powóz już się zatrzymał, wszyscy wstali z miejsc i zbierali
się do wyjścia. Dobrze, że Teodor mnie obudził. Od razu zaczęłam doprowadzać
się do porządku. Poprawiłam włosy, przygładziłam szatę, a kilka minut później prawie
wypadłam na świeże powietrze.
Tak
jak myślałam – niebo w Anglii zdawało się zawsze być takie samo. Chmury nie
chciały się rozstąpić, skrywając sobą błękit. Prószył śnieg, niezbyt gęsto,
choć wiedziałam, że już niedługo z pewnością zrobi się zadymka.
Zaś
w oddali wznosił się zamek. Nadal tak samo piękny, groźny, monumentalny. Od
razu poczułam, że jestem we właściwym miejscu, a gdzieś tam moi przyjaciele
leniwie spędzają niedzielę. Nie mogłam się doczekać ich widoku.
Sześć
dni bez nich zniosłam tak naprawdę nieco gorzej, niż sądziłam. Wszystko przez
beznadziejną sytuację z Rogerem, zaciskające się więzi z Teodorem, no i Ivy.
Ivy
i Snape.
Lactiris.
Przez
te kilka dni nie miałam do kogo zwrócić się o radę. Teodor? Roger? McGonagall?
Nie wiedziałam, co o tym myśleć, czasem wydawało mi się, że to wszystko mi się
przyśniło, ale potem docierała do mnie prawda.
Ivy
trzymała się ze Snape’em, chciała napoić mnie Lactiris i zdobyć dzięki temu
informacje o Dumbledorze.
Tylko…
po co? Po co miałaby to zrobić? Ktoś jej kazał? Snape? A może tak naprawdę
chodziło o coś innego, tyle że ja po prostu byłam zbyt ślepa, by to dostrzec?
Wszystko
pozostawało zbyt skomplikowane. Miałabym większe trudności z rozstaniem się z
Ivy niż z Teodorem, więc potrzebowałam naprawdę niezbitych dowodów, że
blondynka trzyma z Ciemną Stroną, i to z własnej woli.
W
dodatku co, u licha, miał z tym wspólnego Snape?
Musiałam
pogadać z Harrym i Ronem. Teraz, zaraz.
Snape
otworzył bramę, przez którą szybko przeszliśmy. Uderzenia skrzydeł oraz głośne
skrzypienie poinformowało nas o tym, że leptery poleciały z powrotem do
Francji. Zatrzymałam się i patrzyłam przez chwilę na powóz.
Uśmiechnęłam
się lekko, po czym ruszyłam szybko w stronę zamku. Obok mnie znalazła się Ivy
dźwigająca klatkę z Krakersem.
–
Roger znosi to lepiej, niż się spodziewałam – powiedziała do mnie cicho.
Przełknęłam z trudem ślinę. Przynajmniej tyle. – Co nie zmienia faktu, że na
razie nie potrafi nawet na ciebie patrzeć.
–
Zauważyłam – odpowiedziałam sztywno. Skrzywiłam się z rozpaczą. – Boże, co ja
zrobiłam? Wyrwałam mu serce.
Ivy
machnęła ręką.
–
Miałaś rację, gdy mówiłaś, że kilka godzin snu potrafi zdziałać cuda. Wczoraj
faktycznie czuł się tragicznie, beznadziejnie i tak dalej – dzięki, Ivy! – ale teraz jest o wiele
lepiej. Da sobie radę. Ty też powinnaś.
Kiwnęłam
głową.
–
Wiem – potwierdziłam. – I dam. I porozmawiam z nim, tylko jeszcze nie teraz. To
byłoby za ciężkie dla nas obojga.
Ivy
przez chwilę nie odpowiadała.
–
Może masz rację – rzekła w końcu. – Nie wiem, ja się na tym nie znam. Teodor to
pierwszy chłopak, przy którym zainteresowanie nie jest jednostronne, i szczerze
powiedziawszy, wszystko nadal wydaje się trochę nieprawdopodobne.
Prawie
potknęłam się na śniegu.
Zainteresowanie?
Niejednostronne? Teodor?!
Starałam
się oddychać głęboko i spokojnie. Tak. Dobrze.
Przez
głowę przebiegały mi chaotyczne myśli.
Och, proszę, co
on w niej widzi? Może woli blondynki? Albo niebieskookie? Boże, nie mogę być
tak o nią zazdrosna, bo zacznę traktować ją jak Lavender. Właśnie! Ron też
chyba woli blondynki… Czy to znaczy, że nie ma już nadziei dla ciemnowłosych?
Muszę poprosić mamę, żeby kupiła gdzieś farbę. Chociaż w sumie… A jeśli kolor
wyjdzie taki, jaki ma Malfoy? TLENIONY?!
–
Hermiono? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Ivy. Odwróciłam na nią nieobecny
wzrok. – Wszystko w porządku?
Nieprzytomnie
kiwnęłam głową.
–
Tak. Tak, pewnie – dodałam przekonująco, w końcu się otrząsając.
Ivy
uśmiechnęła się ciepło i chwyciła mnie pod ramię.
–
Chodź, pewnie Harry się już niecierpliwi.
I
ona niby chciała napoić mnie Lactiris?
***
Najpierw
cała nasza grupa udała się do Dumbledore’a. W jego gabinecie oddaliśmy mu
puchar oraz zdaliśmy krótkie sprawozdanie z całego Konkursu. McGonagall
chwaliła nas wszystkich, Snape stał w kącie, milczący i ponury jak zawsze. Odezwał
się tylko dwa razy: na powitanie oraz kiedy po pół godzinie luźnej rozmowy
najwyraźniej miał już dość.
–
Niech pan wybaczy, dyrektorze – odezwał się cicho, na co wszyscy natychmiast
umilkli – ale jeśli pan pozwoli, pójdę już. Muszę sprawdzić, co profesor
Slughorn i profesor Flitwick zrobili z moimi uczniami.
Jakby coś cię to
obchodziło –
prychnęłam w myślach, ale chwilę później skarciłam się w duchu. Snape jest nauczycielem.
Dumbledore
siedzący za swoim biurkiem spojrzał na niego zza swoich okularów-połówek.
–
Myślę, że to i tak już wszystko – powiedział spokojnie, składając ręce razem. –
Jeszcze raz gratuluję wam wszystkim. Ta wygrana to dla Hogwartu naprawdę bardzo
wiele. Minerwo, Severusie i wy, młodzi, zdolni czarodzieje. – Wzrok błękitnych
oczu zdawał się przeszywać. – Możecie już iść.
Z
gabinetu wyszłam całkiem spokojnie, dopiero później puściłam się niemal biegiem
do pokoju wspólnego Gryfonów. Zdyszana, zatrzymałam się przed portretem Grubej
Damy i przyciskając dłoń do piersi, wyrzuciłam z siebie hasło:
–
Kaszka manna.
Nie
wszystko było tak jak przewidywałam – w pokoju wspólnym zastałam jedynie kilka
osób, w tym Harry’ego pochylającego się z cierpiętniczą miną nad jakimś
wypracowaniem. Uśmiechnęłam się szeroko na jego widok, a gdy tylko mnie
zauważył, kąciki ust okularnika również uniosły się wysoko do góry.
–
Hermiona! – zawołał, po czym zerwał się z miejsca i pobiegł mnie przywitać.
Upuściłam swoje rzeczy na podłogę, pozwalając chwycić się przez niego w
ramiona. Ściskałam się z nim dobre pięć minut, zanim wreszcie nacieszyłam się
jego bliskością. – Jak dobrze, że jesteś – powiedział z ulgą.
Zachichotałam.
Nie potrafiłam opanować wesołości.
–
Gdzie Ron? – spytałam, rozglądając się po pokoju.
Harry
wyraźnie się zmierzał. Odwrócił wzrok i potarł się po karku.
–
E… w sumie to nie wiem – odparł wymijająco. – Wyszedł gdzieś niedawno, mówił,
że musi coś załatwić.
Westchnęłam.
–
Harry, spójrz mi w oczy. – Chłopak niespiesznie wykonał polecenie. –
Przyjaźnimy się już trochę i naprawdę nie trudno zauważyć, kiedy kręcisz. Co
się dzieje z Ronem?
–
Możemy pogadać o tym kiedy indziej? – poprosił prawie rozpaczliwie. – Nic mu
nie jest, spokojnie, tylko… A zresztą niedługo się przekonasz. Lepiej
opowiadaj, jak było na Konkursie, słyszałem już, że wygraliście, więc…
Zaczął
coś paplać, kierując się jednocześnie w stronę fotela przed kominkiem, a ja
patrzyłam na niego z mieszaniną podejrzliwości oraz zdziwienia. Podniosłam
swoje rzeczy i podeszłam do Harry’ego.
–
Opowiem ci o wszystkim, ale nie tutaj – rzekłam, na co chłopak uniósł brwi. –
Poczekaj na mnie w dormitorium chłopaków, odłożę torbę, przebiorę się i
pogadamy. Wy ponoć też wygraliście mecz, więc masz mi dużo do powiedzenia.
Harry,
niepewny oraz zaskoczony, kiwnął głową. Pobiegłam szybko na górę, bijąc się z
własnymi myślami.
Wiedziałam,
że czeka mnie niełatwa rozmowa. Nie z powodu mnóstwa informacji i opowieści o
tym, jak było z zadaniami, jak wygląda Francja, jak spędziłam sześć dni poza
Hogwartem, nie pomijając żadnych szczegółów. Nie z powodu dokładnego wypytania
przyjaciela o to, co działo się w zamku. To wszystko stanowiło średnie wyzwanie
w obliczu tego, co było naprawdę ważne.
Ivy.
Snape. Złodziej myśli.
Nie
wiedziałam, jak zareaguje na to Harry, choć miałam co do tego pewne
podejrzenia. Zlinczowanie opiekuna Slytherinu, gniew na Ivy, wpakowanie we
wszystko Teodora, bo przecież był Ślizgonem…
Czekało
mnie naprawdę trudne zadanie, tym bardziej, że jeszcze musiałam w to wtajemniczyć
Rona, gdziekolwiek on się teraz podziewał. Ginny zapewne spędzała czas z
Blaise’em, w końcu nie do końca określiłam, o której wrócę do Anglii, więc…
Cóż, w każdym razie nie gniewałam się na nią, że nie urządziła mi nie wiadomo
jakiego komitetu powitalnego.
Miałam
dziwnie złe przeczucia, jakby podczas mojej nieobecności wydarzyło się coś
naprawdę niedobrego. Nie miałam pojęcia co, jednak musiałam się wszystkiego
dowiedzieć. I o wszystkim opowiedzieć.
Tylko
jak?
Nie
zastanawiając się nad tym zbyt długo, rzuciłam torbę na swoje idealnie zasłane
łóżko. Wygrzebałam z komody pierwsze lepsze ubrania, poszłam do łazienki i
szybko się przebrałam. Od razu poczułam się bardziej komfortowo. Kilka chwil
później już pukałam do dormitorium chłopaków. Zastałam w nim jedynie Harry’ego
siedzącego na jednym z posłań. Zamknęłam za sobą cicho drzwi, kątem oka
dostrzegając, że za oknem prószy coraz gęstszy śnieg.
Wpakowałam
się na łóżko zaraz obok czarnowłosego. Powoli zaczęłam opowiadać o wyjeździe do
Francji, po kolei przypominając sobie każde wydarzenie. Postanowiłam pominąć
wszystko związane z Teodorem oraz Rogerem, by większość z tamtych wspomnień
zachować dla Ginny.
I
gdy tak mówiłam o zakwaterowaniu, Harry odchrząknął cicho. Patrząc mi prosto w
oczy, wypalił:
–
Wiedziałaś, że Ginny chodzi z Zabinim?
O
Boże.
Czyli
miałam rację – faktycznie nieciekawie się porobiło, skoro nawet Potter już
wiedział…
Och,
Boże! Nawet na tydzień nie mogłam ich zostawić!
***
Nie
pamiętał dokładnie, co wydarzyło się tamtego wieczora. Wtedy, kiedy wszystko,
co od dawna budował, wszystko wiążące się z Nią, runęło. Nagle.
Niespodziewanie. Bezpowrotnie.
Ciężko
było mu patrzeć na Hermionę, nawet wtedy, gdy ta stała odwrócona do niego plecami.
Tym bardziej nie potrafił zmusić się, by spojrzeć jej prosto w oczy. Najlepsze
wyjście stanowiło po prostu ignorowanie dziewczyny, choć i to sprawiało mu
trudność.
Chciał
obecności Gryfonki, jednocześnie nie pozwalając sobie zbliżyć się do niej za
blisko.
Roger
zastanawiał się czasem, czy w jego życiu nie pojawiło się już zbyt wiele
niepowodzeń związanych z płcią przeciwną. Wprawdzie mógł pojąć zachowanie
wszystkich innych dziewczyny, które dawały mu kosza z jakiegoś wyraźnego
powodu, które całkiem ostentacyjnie okazywały swoją niechęć do niego, które po
prostu potrafił zrozumieć, ale, do
cholernej cholery, co było nie tak z Hermioną?
Czy ona nie
wiedziała, co robi czy jak? –
zadawał sobie pytanie, gdy lecieli już powozem do Hogwartu, a szatynka
skrupulatnie unikała jego wzroku.
Pewnie
ona także nie umiała spojrzeć mu w oczy.
W
sumie nie dziwił jej się. On też czułby wstyd, gdyby wykręcił komuś taki numer.
Roger
był zły na Grangerównę, a przynajmniej starał się być zły – wiedział, że smutek
z powodu jej zakłopotania, żalu nie pasował do takiej sytuacji.
Powinien czuć gniew. Powinien się
wściekać, na Merlina, a nie współczuć jej!
Ale
Roger nie potrafił inaczej.
Hermiona
była dla niego zbyt ważna. Wiedział, że musiała mieć jakieś powody, by tak
zagrać na jego uczuciach, choć jeszcze nie do końca zdawał sobie z nich sprawy.
Znał ją. Coś było na rzeczy.
Gdy
szli do gabinetu dyrektora, a on widział jedynie plecy Hermiony idącej gdzieś
na uboczu, z dala od innych, przez myśl przemknęło mu, że może nie powinien jej
usprawiedliwiać.
Jednak
zaraz później odrzucił tę kwestię, obiecując sobie w duchu, że niedługo z nią
poważnie porozmawia.
Jeszcze nie
teraz, ale zrobię to na pewno –
poprzysiągł sobie, kiedy McGonagall wypowiadała hasło do gabinetu dyrektora i
wszyscy po kolei weszli na kręte, kamienne stopnie wiodące na górę.
Roger
znów wpatrywał się w gęste loki Hermiony, w których uwielbiał zanurzać twarz
podczas przytulania jej delikatnego ciała, jednocześnie przez kilka sekund myśląc
nad tym, czy jego serce przestanie kiedykolwiek krwawić.
Gdy
nauczycielka transmutacji stukała mosiężną kołatką w drzwi, on już wiedział, że
to mało prawdopodobne.
***
Wędrowałam
samotnie pustymi korytarzami zamku, zastanawiając się, co mnie dzisiaj jeszcze
zadziwi.
Z
Harrym rozmawialiśmy bardzo długo, głównie roztrząsając sprawę Ivy. Chłopak
niemalże wściekł się, że jej
zaufałam. Nie potrafił zrozumieć, jak nadal mogłam w ogóle rozmawiać z
Krukonką, skoro ta zadawała się ze Snape’em i chciała ze mnie wydobyć
informacje na temat Zakonu oraz Dumbledore’a.
–
To nie jest takie proste, Harry – powiedziałam mu wtedy. – Trzymałyśmy się
razem przez długi czas, zwłaszcza kiedy pokłóciłam się z Ronem. Ona powiedziała
mi o krwawych zjawach, a gdy one mnie dopadły, bardzo pomogła. Zżyłyśmy się,
dobrze ją poznałam i ciężko jest mi w to wszystko uwierzyć. Ona? Lactiris?
Śmierciożercy?
–
Ale zrozum, Hermiono, że za bardzo widać w tym wszystkim robotę Ciemnej Strony
– upierał się Potter. – A jeśli nie ich, to kogoś, komu zależy na tych
informacjach.
Zacisnęłam
zęby i nie odpowiedziałam.
Choć
nie powiedziałam Harry’emu całej prawdy, bo przemilczałam kwestię wszystkich
kłamstw blondynki dotyczących Teodora, to udało się mu uświadomić mi bardzo
wiele.
Już
wcześniej moje zaufanie do Ivy zostało poważnie naruszone, ale teraz nawet długie
przebywanie w jej obecności nie wchodziło w grę. Musiałam się od niej odsunąć,
pokazać, że coś jest nie tak. Uśmiechanie się i udawanie, jak wszystko
pozostaje w należytym porządku, nie miało sensu.
Właściwie
to czy cokolwiek miało? Ivy nagle pojawiła się w moim życiu, została w nim na
dłużej, pomogła mi w niezliczonych, trudnych dla mnie momentach, po prostu zaprzyjaźniłyśmy się. O Dumbledore’a
spytała dwa razy. Najpierw kiedy opowiadała o swoim zmarłym bracie, dopiero
potem gdy sądziła, że jestem pod działaniem Lactiris.
A
jeśli historyjka o bracie też była jedynie sposobem, by wyciągnąć te
informacje? A jeśli ona od początku miała takie zamiary względem mnie? Jeśli ze
Snape’em zaplanowali wszystko dużo wcześniej i tamto spotkanie, niby
przypadkowe, wcale nie było zbiegiem
okoliczności?
Kiedy
podzieliłam się z Harrym swoimi wątpliwościami, on natychmiast zasugerował, że
powinnam udać się do Dumbledore’a.
Ale
ja nie zamierzałam tego zrobić.
Musiałam
zdobyć naprawdę mocne, niepodważalne dowody. Jedna rozmowa ze Snape’em, kimś
tak bliskim dla dyrektora, mogła nie wystarczać. A jeśli Dumbledore o tym
wszystkim wiedział? Albo jeśli on sam kazał Snape’owi odgrywać taką rolę? A
jeśli potrzebował wiadomości o coraz młodszych idących na służbę do Voldemorta,
a opiekun Slytherinu się do tego nadawał, skoro wcześniej był z nim związany? W
dodatku sam mistrz eliksirów mógł dać Ivy Lactiris, jednak tak naprawdę tylko
udawał. Na pewno nie chciał zrobić mi krzywdy, nie był głupi, był nauczycielem.
A
jeśli… to Ivy została we wszystko wciągnięta? Jeśli ją czymś napojono i kazano wypytywać mnie o Zakon? Kłamstwa w
związku z Teodorem tłumaczyłam po prostu zauroczeniem dziewczyny nim samym, one
nie miały nic wspólnego z Voldemortem. Jednak to…
W
mojej głowie kłębiło się niesamowicie wiele pytań, na które nie potrafiłam
znaleźć pewnej odpowiedzi. Wtedy zaproponowałam Harry’emu chwilowe zakończenie
tego tematu i poszukanie Rona, w końcu on też powinien był o tym wiedzieć.
Niechętnie brunet zgodził się, a po jego minie widziałam, że zdecydowanie coś
jest nie tak.
Zeszliśmy
do pokoju wspólnego i wtedy moje obawy się potwierdziły.
Na
kanapie siedział poszukiwany rudzielec, a wraz z nim Lavender Brown, oboje
spleceni ze sobą jak dwa węgorze, przylegając do siebie ustami.
Na
ten widok uniosłam wysoko brwi, czując również w sercu ogromną falę zazdrości
płynącej żyłami niczym potok rozżarzonej lawy.
Takie
obrotu spraw się nie spodziewałam. Wprawdzie już wcześniej zauważyłam dziwne
zainteresowanie Lavender Ronem, ale cóż, nie sądziłam, że sprawy zajdą aż tak
daleko.
W
dodatku Ron oraz Lavender całujący się na kanapie w pokoju wspólnym stanowili
widok tak dziwny, jak dziwny byłby widok Voldemorta rozdającego w meksykańskim
kapeluszu ostre przekąski.
–
Może im nie przeszkadzajmy – odezwał się niepewnie Harry. Dopiero wtedy otrząsnęłam
się z szoku.
–
Tak, chyba masz rację – zgodziłam się. – Chodźmy do biblioteki.
Przeszliśmy
przez pokój, starając się nie zwracać uwagi na Kanapę Miłości, przeleźliśmy
przez dziurę pod portretem, po czym ruszyliśmy we wskazane przeze mnie miejsce.
Choć
nie czułam już do Rona absolutnie niczego, z trudem oswajałam się z myślą o nim
mającym dziewczynę. Musiałam w duchu
przyznać, że byłam o niego zazdrosna, w dodatku nieco zawiedziona, jednak
tłumaczyłam sobie to jako rzecz całkowicie normalną.
W
końcu trwałam w głupim stanie zakochania przez kilka lat, a sam Ron zawsze miał
miejsce w moim sercu. Jakoś nie mogłam powstrzymać myśli o sposobach tortur do
przeprowadzenia na Lavender ciągle napływających mi do głowy.
Nie
widziałam się także z Ginny. W bibliotece, po przewałkowaniu tematu naszego
przyjaciela i jego nowej, ekhem, dziewczyny, poruszyłam w końcu kwestię rudej.
Jak się okazało, poprzedniego dnia tuż po meczu Ron nakrył ją w szatni z jej
chłopakiem Blaise’em Zabinim.
Wiedziałam,
że w końcu to wyjdzie. Byłam tego pewna tak samo jak powstania mgły po
zmieszaniu drobno posiekanego grądczyka żółtego z odrobiną wody.
Ron
podobno czuł się bardziej załamany i zdezorientowany niż wściekły, przez co
zasugerowałam, że może poszedł do Lavender po pocieszenie. Tego jednak nie
wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy na razie jedynie tyle, iż do lunchu dowiedział się o
tym cały Gryffindor, a do kolacji co najmniej połowa szkoła. Pewnie dlatego
Ginny przepadła jak kamień w wodę i nikt nie widział jej już od tego pierwszego
posiłku.
W
sumie nie dziwiłam się przyjaciółce, choć wyraźnie ostrzegałam ją, że w końcu
to nastąpi oraz żeby lepiej sama poinformowała Rona, zanim dowie się w jakiś
inny sposób.
Tak
czy siak, w mojej głowie wirował za dużo chaos, więc wieczorem zostawiłam
Harry’ego w pokoju wspólnym i zaczęłam przemierzać samotnie korytarze, by w
samotności ułożyć sobie to wszystko.
Musiałam
zrobić porządek z rodzeństwem Weasley. Skłóceni nigdy nie byli zbyt znośni.
Ugłaskanie Rona stanowiło duże wyzwanie, a jeszcze większe to tolerowanie Zabiniego.
Zaakceptowałam już Ślizgona jako chłopaka mojej najlepszej przyjaciółki, jednak
wytrzymywanie jego obecności…
Prosiłam
wszelkie możliwe bóstwa o cierpliwość, bym dzięki mojej drobnej pomocy pani
Zabini nie musiała spędzić świąt bez syna.
Musiałam
jakoś przydybać Rona bez Lavender.
Przez cały dzień zamieniliśmy dwa słowa, ponieważ ona ciągle się przy nim
pałętała.
–
Cześć, Ron. Cześć, Lavender.
Nie patrz na nią
tak wrogo. O, lepiej.
–
O, Hermiona! Nie wiedziałem, że już wróciłaś.
Pewnie, że nie wiedziałeś.
–
Niedawno. Gratuluję wygranej w meczu.
Jeszcze tylko
uśmiech… O, idealnie. Nie widać, że chcesz zmieść Lavender z powierzchni ziemi.
–
Dzięki. A jak…
–
Mon-Ron, chodźmy już.
–
Mon-Ron?
No nie wyśmiewaj
jej tak, rozpłacze się i rozmyje sobie tusz, biedactwo.
–
Przepraszam, Hermiono, ale…
–
Nie ma sprawy. Jak coś, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Chodź, Harry.
I
tyle. A miałam mu tak wiele do opowiedzenie, tak wiele do powiedzenia… Trzeba było się zadowolić tą krótką rozmową oraz
odłożeniem rozmowy na kiedy indziej.
Musiałam
złapać w końcu Ginny. Liczyłam na to, że wyznanie wszystkiego rudej jakoś mnie oczyści.
Wygadanie się przyjaciółce zawsze działało zbawiennie, zwłaszcza kiedy sytuacja
z Rogerem i Teodorem była taka dziwna.
Jeśli
chodziło o tego pierwszego, absolutnie musiałam z nim porozmawiać. Jeszcze nie
teraz, ale to stanowiło rzecz priorytetową. W związku ze Ślizgonem sprawa była
prosta. Powolne, łagodne, ale za to skuteczne odsuwanie się od niego.
Odseparowanie to jedyny sposób, bym nie przywiązała się do niego aż za bardzo.
Bałam
się tego. Bałam się Teodora i co może mnie spotkać, jeśli w końcu się nie
opanuję albo chociaż nie zacznę traktować go jak dobrego kolegę.
W
głębi serca wiedziałam jednak, że to drugie jest kompletnie niewykonalne.
Nogi
zaniosły mnie na szóste piętro przed ścianę prowadzącą do umarłych. Wiedziałam,
że tam odnajdę spokój i nie będę musiała znosić niczyjej obecności.
Dlatego
już parę minut później pchnęłam drewniane drzwi i weszłam do ciemnego
pomieszczenia, które od razu rozświetliłam jednym zaklęciem. Nic się nie
zmieniło. Katharsis leżało tam gdzie
zawsze, tablica stała pod ścianą jak zwykle, a papiery wciąż walały się po
całym biurku. Do tej pory nie przeglądnęłam ich dokładnie, tak by zrozumieć, o
co chodziło ze zbrodniami Cryte’a, kimkolwiek on był. Dziennik też nadal pozostawał
dla mnie tajemnicą. Po prostu nie potrafiłam znaleźć czasu na szczegółowe
przeszukanie umarłych.
Moim
pierwszym odruchem było skierowanie się w stronę biurka, jednak w połowie drogi
zmieniłam zdanie i stanęłam przed pulpitem, na którym leżała gruba, obita purpurową
skórą z połyskującym, złotym tytułem na okładce.
Czyż
nie tego właśnie potrzebowałam? Uwolnienia od tłumionych emocji, tego całego
bałaganu w umyśle? Oczyszczenia?
Dzięki
Katharsis, a właściwie dzięki
rozmowom z Teodorem, które prowadziliśmy na podstawie pytań z końca każdego
rozdziału, lepiej rozumiałam siebie. Rozumiałam motywy, które kierowały mną w
danych momentach mojego życia, rozumiałam swój charakter, osobowość, zaczynałam
mieć inne spojrzenie na niektóre kwestie. Poza tym poznawałam również Notta, z
czego bardzo się cieszyłam, bo przestawał on być aż taką zagadką, jaką był na
początku naszej znajomości.
Otworzyłam
książkę gdzieś na początku i przekartkowałam, trafiając na ostatnią stronę
drugiego rozdziału. Wcześniej wraz z Teodorem nie mogliśmy przejść dalej, tak
jak zawsze, ale teraz gdy przewróciłam kartkę, moim oczom ukazał się pogrubiony,
otoczony motywem roślinnym tytuł.
Rozdział trzeci,
czyli w każde cierpienie
wpisana jest obietnica wyzwolenia
Tworzę
tę książkę głównie z myślą o przekazaniu tajemnicy katharsis, ale ciężko jest
mi nie zamieszczać w niej czegoś związanego z moim życiem. To trochę autobiografia,
bo nie potrafię powstrzymać się przed przelewaniem coraz więcej siebie na
kolejne karty Właściwie czuję się, jakbym po prostu pisał wiele listów – każdy
rozdział jest następnym, w którym chcę, byś poznał swoją osobowość, być zgłębił
tajniki własnego umysłu i serca.
Chcę,
byś nawet po zakończeniu lektury wciąż rozmyślał.
Zwróciłeś
zapewne uwagę na tytuł tego rozdziału. Wyzwolenie od cierpienia. Chwilami
stanowi to coś… niewykonalnego, prawda? Innym razem uwolnienie jest niemal
dziecinnie proste. Czasem możesz wygrać z bólem, jednak dopiero po pokonaniu
wielu przeszkód.
Życie
nie zawsze sprawia, że na twarzy widnieje uśmiech.
Tak
było też w moim przypadku.
Miałem
zajęcie, pracowałem w sklepie mojego brata. Otrzymywałem raczej niezbyt duże
wynagrodzenie, ale co się dziwić – pomocnik sprzedawcy w warzywniaku nie
zarabiał dużo. Lepsze to niż nic, zawsze dostawałem swoją część dochodów,
miałem stałe godziny pracy, w dodatku z własną rodziną, jedyną, która mi
została – ciut starszym bratem. Nasi rodzice zmarli, kiedy byliśmy
siedemnastolatkami. Dementorzy, jeszcze nieoswojeni przez czarodziejów, dopadli
ich, gdy wracali do domu od znajomych. Oboje kochali las, tam też się poznali,
więc szli przez niewielki bór znajdujący się niedaleko naszego miejsca zamieszkania.
Wtedy
oni utracili dusze, a my bliskich, wszelkie perspektywy i nadzieję.
Razem
z bratem ledwo ukończyliśmy szkołę, prawie nie było nas stać na dalsze
studiowanie magii. Często myśleliśmy o rzuceniu jej, ale zawsze pozostawał
strach przed złamaniem różdżek. Dlatego zostaliśmy, wciąż z rosnącą obawą obserwując
malejący stosik złota w banku.
Choć
mieszkanie odziedziczyliśmy po rodzicach, utrzymanie kosztowało, zwłaszcza
jeśli nie ma się innych krewnych. Zastanawialiśmy się nad opuszczeniem kraju,
Anglia, Francja, cokolwiek! Jednak powstrzymywałem to. Wolałem zostać w
ojczyźnie.
Dzięki
tej decyzji poznałem jedną z najważniejszych osób w moim życiu.
Na
szczęście mój brat od kilku miesięcy pracował już w tym sklepie, u miłego,
starszego pana, który bardzo go lubił. Ja przez długi czas nie mogłem sobie
niczego znaleźć. Chodziłem po ulicach i żebrałem, a dzięki wspólnym pieniądzom
nie chodziliśmy głodni, a przynajmniej nie codziennie. Żyliśmy skromnie, cicho.
Po
pół roku starszy pan również pożegnał się z tym światem, tuż przed śmiercią sklep
przekazując mojemu bratu. Szybko znalazłem tam dla siebie miejsce, dzięki czemu
nasz status życia nieco się polepszył.
Przez
warzywniak zawsze przewijało się sporo ludzi. Kobiety i mężczyźni w różnym
wieku, dzieci, ciągle coś się działo. Uwielbiałem poznawać nowych ludzi. Tak
też rozpoczęła się moja znajomość z Nią.
Była
niezwykła. O anielskiej urodzie, delikatna, krucha jak ze szkła. Porównywałem
Ją do stojącej na drewnianej komodzie w jadalni kryształowej lilii, która była
w naszej rodzinie od dawna. W krótkim czasie połączyło nas uczucie, a później
związek małżeński. Wprowadziła się do mieszkania, które dzieliłem z bratem –
własne miała jedynie na pewien okres, wcale nie planowała zostać w mieście na
dłużej. Brat był wniebowzięty. Moja Lilia umiała świetnie gotować, zdobyła
dobrą pracę u jedynej szwaczki w okolicy, w dodatku wystarczał jeden uśmiech,
by świat stał się weselszy. Nie mogliśmy też nie wziąć pod uwagę jej całkiem
sporych umiejętności magicznych – ruch różdżką i naczynia zmyte, kolejny, by wygładzić
moją koszulę, następny, a zasuwka w drzwiach stała się mocniejsza.
Znowu
się układało. Znowu żyłem, Ona pomogła mi otrząsnąć się po śmierci rodziców,
mimo że jej zmarli kilka lat wcześniej, znowu oddychałem pełną piersią,
wychodząc na zewnątrz, trzymając Ją za rękę, znowu wszystko zdawało się dążyć
ku czemuś.
Nie
miałem pojęcia ku czemu, ale to się nie liczyło. Ważna była ona, moja Lilia,
brat, który zdawał się również wreszcie odzyskiwać siły, liczyliśmy się tylko
my troje.
I
wtedy rozpętała się wojna. Nie, nie nasza.
Ta w
mugolskim świecie.
II
wojna światowa, tak ona się nazywała. Krwawa, brutalna. Myśleliśmy, że nas to
ominie, byliśmy zbyt próżni, więc zignorowaliśmy zagrożenie. W naszym mieście
panował porządek jak zawsze.
Do
czasu. Wróg wkroczył na ulice, rozwierając szpony, by pochwycić kolejne
istnienia. Panika, płacz, strzały dudniące w uszach. Broń palna, czyli maszyny
z piekieł, zdające się wyrządzać więcej szkód niż różdżki.
Przeraziło
mnie to, jak działał mechanizm postępowania tych ludzi. Jeden człowiek, za
którym stało mnóstwo osób, gotowych oddać życie za „słuszną sprawę”. Wystarczył
JEDEN CZŁOWIEK.
Ta
myśl należała do tych najstraszniejszych, które mnie wtedy nawiedziły.
Uciekaliśmy.
Szybko, tracąc oddech, walcząc o przetrwanie. I nagle odcięto nas, otoczono ze
wszystkich stron. Nim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, mojego brata zranił jeden z
diabłów w brzuch, inni powalili mnie na ziemię własnymi ciałami, a kolejny
chwycił Lilię, odciągając ją od nas.
Krzyczeliśmy.
Mój brat z bólu, ja z wściekłości, Ona z rozpaczy. Wyśmiali nas, złamali
różdżki, nazywając je bezwartościowymi patyczkami. Jedynie ta Lilii pozostała
nietknięta, Lilia przezornie schowała ją pod warstwami ubrań, więc jej nie
znaleźli.
Później
wszystko działo się zbyt wszystko. Rozdzielili mnie od żony, związali Ją, a
potem zniknęła mi z oczu, choć jeszcze długo słyszałem jej wrzaski. Mnie za to
pobili, skopali, pozwolili, bym patrzył na śmierć brata, po czym również
zabrali i gdzieś wywieźli.
Przez
trzy lata przechodziłem horror, jakiego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić,
prócz tych, którzy również jakimś cudem wyszli z opresji. Dopiero po tak długim
czasie w ciemności pojawił się promień światła – znalazła mnie Ona. Przyszyła
niesamowicie piękna, z tą siłą w oczach i choć już od dawna chciałem umrzeć, Ona
znowu podarowała mi życie. Całkiem nowe. W zupełnie innym, bezpiecznym miejscu.
Ale
wcale nie było lepiej.
Po
wszystkim, co zobaczyłem, co przeżyłem, dochodziłem do siebie przez dziesięć
lat. W międzyczasie wojna zdążyła się skończyć, my powróciliśmy do naszego
miasta, a właściwie tego, co z niego zostało.
Zrównano
je z ziemią, spalono, zburzono, zniszczono. Dokładnie tak jak mnie.
Czasami
zdawało mi się, że zwariowałem, lecz Ona nie pozwalała tym myślom wdzierać się
do mojego umysłu na zbyt długo. Usilnie powtarzała: „Jeszcze nie przekroczyłeś
tej granicy. Wróć do mnie.” Ale ja nie potrafiłem. Często chciałem umrzeć, bo
zdawałem sobie sprawę ze swojego stanu – byłem ciężarem. Karciła mnie cicho, że
nie powinienem tak mówić, ale ja powtarzałem to prawie codziennie. Pragnąłem w
końcu uciec, jednak coś mnie zatrzymywało przy Niej. Jeden jedyny raz okazała
odrobinę słabości, wtedy, kiedy powiedziała: „Nie poradzę sobie bez ciebie”.
Nie uwierzyłem jej, ale nie potrafiłem patrzeć na smutek malujący się na
delikatnej twarzyczce.
Bardzo,
bardzo powoli wracaliśmy do rutyny. Lilia starała się mi pomóc, ale ja nadal
nie potrafiłem współpracować. Dla świata i dla siebie byłem już martwy, jednak
Ona… Ona wciąż widziała nadzieję. Wciąż przy mnie trwała. Nie rozumiałem, co
takiego sprawiało, że jeszcze się nie poddała. Ona była niezwykle silna, choć
nadal wydawała się zbyt krucha, bym nawet odważył się ją na nowo dotknąć.
Po
tych dziesięciu latach już wiedziałem, że sami sobie nie poradzimy z moimi
urazami. Choć już dopuszczałem Ją do siebie, to nadal nie tak jak wcześniej.
Nie umiałem na nowo przyzwyczaić się do Jej obecności, choć bardzo próbowałem.
A po
następnych pięciu latach otrzymałem Wyzwolenie, jednak przyszło zapłacić za nie
najwyższą cenę.
Pomyśl
o tym, co Cię przytłacza. Pomyśl o bólu, którego doświadczasz, i o uldze, która
powinna przyjść, ale nadal wywija Ci się spomiędzy palców.
Pomyśl, czy dostrzegasz ten promyk nadziei w mroku.
Drżącymi
rękami zamknęłam księgę. Nawet nie chciałam przejść dalej. Wystarczyło mi to,
co przeczytałam.
Pozwalając
łzom swobodnie płynąc po mojej twarzy, osunęłam się na lodowatą podłogę. Chwilę
patrzyłam w jeden punkt, a później zaczęłam cicho łkać. Objęłam kolana
ramionami, kiwając się delikatnie w przód i w tył.
Nie chodziło o historię autora Katharsis, a przynajmniej nie o nią samą
w sobie. Wstrząsają i bolesna, wywołała u mnie myśli, które choć wcześniej
często napotykałam, to na pewno nie uderzały w moją świadomość z taką mocą.
Myślałam
o wojnie. O tym, że w naszym świecie również pojawił się jeden człowiek, ciągnący za sobą setki tysięcy ludzi, by zdobyć
potęgę. Myślałam o ludziach, którzy zginęli w pierwszej wojnie, o rodzicach
Harry’ego, którzy oddali za syna życie, o rodzicach Neville’a, którzy
przekroczyli tę cienką granicę, o Cedriku zamordowanym przez samego Voldemorta,
choć był niewinny, o Syriuszu, którego zabiła jego własna kuzynka w imię swego
ukochanego pana, myślałam o tych angażujących się w obecną sytuację. Oni
wszyscy umarli w imię „słusznej sprawy”, bo tak chciał on, potężny i nadal niepokonany.
Myślałam
o ludziach angażujących się w obecną sytuację, myślałam o Ivy, bo ona też musiała mieć jakieś powody, myślałam o
przeznaczeniu wielkiego Wybrańca, który tak naprawdę wciąż był jedynie
szesnastoletnim chłopakiem, myślałam o tych, którzy wiedzą, że ich przeznaczeniem jest zginąć, myślałam
o własnej przeszłości oraz przyszłości, o tym, że ja też kiedyś zginę, walcząc
za bliskich, walcząc za wolność od Voldemorta i jego popleczników, walcząc za
Harry’ego, bo tylko on mógł nas ochronić, myślałam o nas wszystkich, bo my
wszyscy mieliśmy świadomość tego, że możemy nie przetrwać tej wojny, bo my
wszyscy doznawaliśmy jakiegoś bólu, bo nas wszystkich przytłaczała
rzeczywistość, bo my wszyscy wciąż nie otrzymaliśmy ulgi, która zdawała się być
zbyt ulotna, by ją pochwycić, która zdawała się być krucha, zupełnie niczym
kryształowa lilia.
Bo
może żadne z nas nie dostrzegało tego promyka nadziei, z trudem przebijającego
się przez mrok wojny.
_______________
Przez
miesiąc nie potrafiłam zmusić się do pisania. Miałam przesyt Hermiony, nie
umiałam siąść i po prostu zacząć stukać palcami w klawiaturę. Całkowity brak
chęci oraz jakiejkolwiek mobilizacji. Motywowało mnie jedynie to, że wreszcie
opuścimy tę głupią Francję i będę mogła zająć się czymś nieco przyjemniejszym,
to znaczy zbliżającymi się świętami.
Niedawno
skończyłam genialną trylogię „Igrzysk Śmierci”, które pożyczyła mi
Niekonkretna. Jestem zachwycona tak samo jak nieśmiertelnym HP, o ile nie
bardziej. Niesamowicie wciągające, nieprzewidywalne, wywołujące chwilami
uśmiech, kiedy indziej strach, często wyciskające łzy. Gorąco polecam, bo gdy
skończyłam ostatnią książkę, przez kilka godzin nie mogłam się opanować i
ciągle ryczałam, że to koniec, że losy bohaterów potoczyły się tak a nie inaczej,
że… Ech, czytajcie ;__:
Na
koniec pragnę Was serdecznie zaprosić w dwa miejsca. Kto jeszcze nie kliknął
„Lubię to!”, niech wejdzie na fanpage’a JJW na Facebooku. Tam najczęściej piszę
co i jak z rozdziałami, jak idą prace, no a przede wszystkim to całkiem niezły
sposób informowania. Nie musicie przynajmniej zasypywać mnie pytaniami na
Wywiaderze, ekhem. Po drugie, jeśli ktoś z Was jest spragniony mojej
twórczości, niech zajrzy na Rozdartą Duszę, mojego drugiego bloga, na którym
niedawno pojawił się rozdział trzeci. Nieco inna, owiana grozą historia
sławnego Wybrańca, ciągle zadającego sobie pytanie: kto to, do cholery,
Człowiek Bez Twarzy? I co ma z tym wspólnego nowa-stara uczennica Shadow? Także
no, wchodźcie, lajkujcie, czytajcie, komentujcie, a Bozia niech Wam w dzieciach
wynagrodzi.
Kaboom!
Empatia
Niekonkretna również kocha Cię bardziej niż potrafi to wyrazić, a tymczasem pada na pyszczek, więc przeczyta i właściwie się odniesie jutro <3
OdpowiedzUsuńRozdział bardzo mi się podoba... Teodor <3 Nie ukrywam, że jego postać jest moją ulubioną... xD" Roger... hmm... fragment jakby z jego perspektywy bardzo mi się podobał, to było takie.. prawdziwe.
OdpowiedzUsuńNic dodać, nic ująć tak naprawdę ^^
Czekam z niecierpliwością na nowy rozdział xD
Pozdrawiam ;p
Wiedziałam, że warto było poczekać na ten kolejny rozdział. I chociaż na samym początku niczego nowego nie wniósł to później coś drgnęło i ruszyło do przodu. Hermiona nareszcie zaczęła coś rozumieć w związku ze swoimi uczuciami skierowanymi do Teodora, dochodziła do tego małymi krokami, ale to zawsze coś.
OdpowiedzUsuńA Teodor... Jezu, ten facet doprowadza do szału. Zamiast nacisnąć na rozmowę z Hermioną on nadal unika wypowiedzenia tego, co chciał powiedzieć w tym pokoju. A ja nadal czekam, aż pojawi się to "coś". Ale dlaczego jest taki przykry? Jak nic przełożyć przez kolano.
"Katharsis" to pozycja tajemnicza, która nie tylko dostarcza opowieści o życiu autora, ale jednocześnie jak sama napisałaś, pozwala na zrozumienie własnych uczuć. No, nie moich , bo niestety nie jestem bohaterką twojego opowiadania, ale Hermiona nareszcie przestaje być zagubioną kobietą.
I co się dzieje z Ginny?
Ściskam, Donna.
Rozdział bardzo mi się podobał nawet fragment z perspektywy Rogera . Czekam na nowy rozdział i pozdrawiam
OdpowiedzUsuń"Później wszystko działo się zbyt wszystko" - chyba chciałaś napisać szybko. I chyba napisałaś "zmierzał" zamiast zmieszał. Tak, to wszystko jest w porządku. Jestem zachwycona, bo rozdział ma przede wszystkim odpowiednią długość i niezwykle mnie zainteresował. Początek był piękny, aż szkoda, że to tylko sen, ale w końcu musiał nim być, na tym etapie ich relacji, chyba nie byłoby innej opcji. Dodałaś też fragment z perspektywy Rogera, jako absolutna fanka Notta, mam gdzieś jego uczucia, ale to tylko dlatego, że jestem zaślepiona i bezduszna, bo przecież wszystko ładnie opisałaś. Emocje pięknie Ci wychodzą i można się wiele od Ciebie nauczyć. Co do Ivy mam mieszane uczucia, z jednej strony jestem zła, bo jest taka fałszywa, ale biorę pod uwagę, że ją lubisz, poza tym w bonusie były różne wzmianki, przez które się domyślam, że jednak będzie tą dobrą. Nie mogę się doczekać kolejnego starcia Teodora i Granger, jestem ciekawa, jak potoczy się ich relacja, skoro Hermiona postanowiła go ignorować, a on chcę wiedzieć dlaczego. Pozdrawiam i chylę czoła przed Twą literacką wielkością. :)
OdpowiedzUsuń[corka-glizdogona]
Voldemort w sombrero mnie zniszczył i teraz nie mogę skomentować poprawnie rozdziału, wybacz, hahahahahahahahahahahahahahahaha!!! :D :D :D A tak poważnie: będzie mi brakowało Francji, właściwie to już za nią tęsknię. Wydawało mi się, że byli tam dłużej niż 6 dni, tak dokładnie wszystko opisywałaś, serio. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
[gilderoy-lockhart]
W końcu się doczekałam rozdziału, no! Głupia Hermiona ignoruje Teosia! No jak ona może?! :D
OdpowiedzUsuńRon z Lavender... Chryste Panie.
No i ten tekst z Kathars... Boski.
Wszystko idealne, no.:D
Więc czekam na kolejny. :>
Końcówka niesamowita, aż drżałam, jak ją czytałam... zapomniałam na serio, o czym czytałam wcześniej, o tych wszystkich nastoletnich problemach, choć przecież nadal istotnych, bo częsciowo przecież dotyczących tej wojny...l zapomniałam i myślałam o tym, że to takie okrutne, że jeden człowiek potrafi tak podporządkować sobie innych. niesamowicie barwnie i plastycznie to opisałaś... Nie wiem, ddalczego nie wydałaś jeszce książki. Mam nadzieję, że piszesz coś autorskiego?
OdpowiedzUsuńBardzo smutna historia tego gościa, ciekawie to rozgrałaś, druga wojna światowa.. tego się nie spodziewałam szczerze mówiąc. Fajnie, że czytając to, nie dajesz tylko do myślenia Hermionie ale też czytelnikom. Bardzo, bardzo fajnie. Rozdział tak trochę, oddzielający Francję i zaczynający Hogwart.. sadzę, że rozkręci się wszystko za niedługo. Jestem bardzo ciekawa, o co chodzi z Ivy.. no intryguje mnie ta dziewczyna pf.. Co do Rona i Lavender to -hahaha xD Miałam nadzieję, że po tej rozmowie Teosia i Hermiony coś tam się zmieni między nimi.. że coś tam.. coś tam. A ta chce się od niego oddalić, no głupia noo. Niech oni w końcu będą razem.. tak, tak wiem do tego bardzo daleko..
OdpowiedzUsuńDobra już nie bredzę XD
Dziękuję, za cudny rozdział, a szczególnie za Katharsis, bardzo mi się podobał i dał do myślenia. <3
Pozdrawiam Cię Miś <3 I czekam na następny rozdział <3
Przeczytałam już w sobotę, a jestem dopiero teraz, Chryste. Dlaczego miałam wrażenie, że już skomentowałam ten rozdział?
OdpowiedzUsuńWciąż jestem głodna relacji Teodor&Hermiona, niby była tutaj rozmowa, ale jakoś tak... nie wiem, może to Ivy mnie wkurzyła xDD Jak to niejednostronna? Czasem ogl. zastanawiam się, czy ta baba naprawdę nie widzi, że Hermiona coś do niego czuje, czy tylko pali głupa. W końcu ma powiązanie ze śmierciożercami (btw. Hermiona wie? I się tym tak nie przejęła? o.O), więc obstawiam za tym drugim.
Katharsis rzeczywiście bardzo poruszające, cieszę się, że wraz z powrotem do Hogwartu powróciłaś i do tego wątku. Co prawda będzie mi trochę brakować Francji, ale sądzę, że wybrałaś najodpowiedniejszy moment, bo rzeczywiście, po pewnym czasie zaczęłoby się to nudzić.
Czekam ze zniecierpliwieniem na rozdział 26, który, mam nadzieję, skomentuję trochę wcześniej ;__;
Pozdrawiam serdecznie!
[kolysanka-dla-nieznajomej]
Genialne *.*
OdpowiedzUsuń