20 maja 2013

Rozdział 28. Decyzje

Dla Niekonkretnej,
bo cztery cudowne godziny z Nią,
dały mi niesamowicie dużo sił
do skończenia tego rozdziału.

Do moich nozdrzy docierał łagodny, słodki zapach pieczonego ciasta. Kilka chwil później, przy dźwięku blachy wyciąganej z piekarnika, w powietrzu zagościła intensywna, korzenna woń mieszająca się z mocnym aromatem pomarańczy.
Kochałam Święta chociażby ze względu na domowe wypieki babci Lucy krzątającej się z mamą po kuchni.
Rodzinny obiad miał odbyć się jutro. Dzisiaj była Wigilia, ten najbardziej pracowity dzień. Przygotowania trwały, połowa gości już się zjechała, a my, ja, mama i babcia, jako trzy gospodynie, odkąd tylko wróciłam do domu, miałyśmy pełne ręce roboty. One dwie zajęły się wszystkim już tydzień wcześniej, ale wciąż pozostało sporo do zrobienia, głównie chodziło o potrawy takie jak pieczony indyk czy – obowiązkowo – pudding. Dlatego z racji że średnio znałam się na gotowaniu, im pozostawiłam tę kwestię, a z tatą zabrałam się do przystrajania domu. Z choinką pomogła nam trójka niezwykle chętnych, siedmioletnich rozrabiaków. Julie, Kate oraz Peter, kuzyni od strony taty, przybyli wraz z ciocią oraz wujkiem koło południa, nadzwyczaj aktywni i pełni energii. Żeby jakoś zorganizować dzieciakom czas, przydzieliłam im zadanie ubrania drzewka. Porywając z półmiska mandarynkę, pobiegłam na górę po otulonych małymi dywanikami stopniach. Na piętrze mieściło się aż sześcioro drzwi. Pięcioro z nich skrywało sypialnie, dwie dla gości, po jednej dla mnie, rodziców i babci, a za ostatnimi znajdowała się łazienka. Skierowałam się do pierwszych po lewej, do tych o kolorze jasnego brązu ze złotą literą H na samej górze. Weszłam do jasnego, przestronnego pokoju i opadłam na łóżko stojące pod ścianą. Wtuliłam policzek w miękką poduszkę. Wzięłam kilka głębszych oddechów, po czym zaczęłam obierać mandarynkę.
W tym roku wyjątkowo czułam tę magię Bożego Narodzenia. Potęgował to wciąż prószący śnieg, którego w poprzednich latach było jak na lekarstwo, oraz piękne zapachy zalewające cały dom. Nie wspominając już o tym, że w pierwszy i drugi dzień Świąt mieliśmy gościć brata mamy, który po dwóch latach pobytu we Francji zdecydował się wrócić do kraju.
Wujek Frank zawsze wnosił dużo radości.
Nagle pomyślałam o Teodorze, o tym, jak on spędzał Święta. Czy jego też zapowiadały się tak wspaniale.
Aż przestałam żuć słodki, soczysty kawałek mandarynki.
Na przyjęciu u Slughorne’a sam powiedział mi, że niespecjalnie cieszy się z powrotu do domu. Nie dowiedziałam się dlaczego, zresztą nie chciałam zbytnio drążyć tego tematu. W dodatku Teodor obiecał, że kiedyś mi powie.
Obietnica. Pierwsza oficjalna, którą złożył.
Mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie naszego tańca.

– Nie ufam sobie.
– Ale ja tobie ufam.

Ufał mi. Ufał, do cholery! Powiedział to!
To było dziecinne i całkowicie nieodpowiednie, ale wyszczerzyłam zęby niczym wariatka.
A później przyszedł Zabini i wszystko zepsuł. Choć nawet przez myśl nie przeszło mi, by wykonywać jego polecenia, by znów odsunąć się od Teodora, to jednak zlękłam się tych słów.
Jeśli nie chcesz go zniszczyć…
Niby co miało to oznaczać? Pamiętałam, jak Teodor denerwował się, kiedy nagle zwiększyłam dystans między nami. Gdybym znowu wywinęła taki numer… Aż bałam się nad tym zastanawiać.
Nagle usłyszałam skrobanie na parapecie, zaś zaraz potem stukanie w szybę. Szybko wpakowałam sobie do ust ostatnią cząstkę cytrusa, po czym zerwałam się z posłania i minąwszy krzesło stojące przy biurku, pobiegłam do okna. Patrzyły na mnie duże, błyszczące, mądre ślepia Hedwigi.
Wpuściłam ją do pokoju. Sowa siadła na środku biurka, z gracją wyciągając przed siebie nóżkę z przywiązaną do niej kopertą. Z szuflady wygrzebałam paczkę krakersów i dałam jedno ciasteczko Hedwidze.
Ptak przyniósł mi w rzeczywistości dwa listy: jeden od Harry’ego, drugi od Ginny. Ten od dziewczyny zawierał głównie życzenia, był krótki i nieco chaotyczny, w dodatku przepełniony bezsensownymi uwagi dotyczącymi Teodora oraz naszego spotkania na przyjęciu. Na końcu znajdował się post scriptum.

PS Mam nadzieję, że gdy wrócimy do Hogwartu, będziesz mogła mi dużo opowiedzieć.

Jasne – pomyślałam z goryczą, gdy rozwaliłam się na wygodnym, obszernym fotelu stojącym w kącie pomieszczenia. Wolisz opowieść o śmiertelnie niebezpiecznych informacjach na temat Ministerstwa, dziwnych zapędach twojego chłopaka względem mnie czy może od razu o jego groźbach?
List od Pottera miał w sobie nieco więcej treści.

Kochana Hermiono!

I zaczęła się tyrada na temat mojego nagłego zniknięcia z przyjęcia. Nie mogłam jednak zbyt długo wytrzymać po rozmowie z Zabinim i korzystając z tego, że Teodor gdzieś się zagubił, uciekłam do pokoju wspólnego.
Więcej się z Nottem nie widziałam. O.

Kiedy wrócimy do szkoły, będę musiał Ci o czymś opowiedzieć. Pamiętasz, jak wywalili Malfoya z tego przyjęcia? Później… czegoś się dowiedziałem.

Oczywiście, że pamiętałam. Dzięki tamtemu zamieszaniu niepostrzeżenie się wymknęłam.

Nie chcę pisać o tym tutaj, ale, Hermiono, mamy problem. W sprawę Malfoya jest zamieszana inna osoba. Nigdy nie lubiłem nietoperzy, zwłaszcza takich tłustych i  wrednych.

Bez wątpienia chodziło Harry’emu o Snape’a. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, co nauczyciel może mieć z tym wspólnego, jednak w końcu odpuściłam. Nie warto było się tym zadręczać, skoro nie wiedziałam dokładnie, o co chodzi przyjacielowi.
Pod koniec listu okularnik przeszedł do kwestii Rona, a raczej jego wściekłości na mnie. Z powodu Teodora, ekhem.

Delikatnie zasugerowałem Ronowi, że może po prostu przestaliście już skakać sobie do gardeł i żeby się tak nie rzucał. Niestety, on uważa inaczej, przecież go znasz.

O tak, zdecydowanie. Od dłuższego czasu podejrzewałam, że takie mogą być skutki mojej relacji z Teodorem. Nie chciałam stracić rudzielca. Nie znowu. Nie po tych wszystkich kłótniach.
Zaciskając wargi, schowałam listy do koperty, którą następnie rzuciłam ze złością na łóżko.
Choć zdarzało się to naprawdę rzadko, odezwał się we mnie wyjątkowo buntowniczy głos, krzyczący głośno, że nie powinnam niszczyć wszystkiego, co do tej pory osiągnęłam, bo Ron tak chce.

***

Właśnie wypuściłam z pokoju sowy z prezentami świątecznymi, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi frontowych.
– Mia, otwórz! – usłyszałam donośny głos z dołu.
Uwielbiałam takie zdrobnienie mojego imienia. Żadna Miona, Herma czy Hermi nie wchodziły w grę. Mii nie używał nikt oprócz babci Lucy, ewentualnie czasem mamie coś się wymsknęło. A ja tymczasem o wiele bardziej od pełnej wersji lubiłam te trzy literki.
Ubrana w schludną, granatową sukienkę, z włosami spiętymi z tyłu głowy, zbiegłam po schodach do niewielkiego, jasnego przedpokoju. Z salonu dochodził gwar rozmów oraz śmiech dzieci. Minęłam się z ciemnowłosą, niewysoką ciocią Helen, która obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem, i ruszyłam do wejścia. Otworzyłam drzwi, a moim oczom ukazała się dwójka roześmianych przybyszów.
– Babcia! Cześć, dziadku!
No, to byliśmy w komplecie. Łącznie do obiadu miało zasiąść dwanaście osób. Ja, moi rodzicie, babcia od strony mamy, jej brat, dziadkowie od strony taty oraz jego siostra z mężem i trójką dzieci. U nas w domu zawsze przybywało na Święta mnóstwo osób. Dzięki temu atmosfera robiła się jeszcze cieplejsza i bardziej rodzinna. Ten okres stawał się magiczny, przepełniony radością, a ja sama czułam wtedy spokój, bezpieczeństwo, którego zazwyczaj nie doznawałam w aż takim stopniu.
Po paru minutach całą trójkę weszliśmy do salonu. W rogu pomieszczenia oświetlonego przez dużą, wiszącą u góry lampę znajdowała się spora choinka, sięgająca niemal do sufitu, pięknie przystrojona przez moich kuzynów. Oni sami aktualnie śmiali się z ciemnowłosym, dobrze zbudowanym i szeroko uśmiechniętym wujkiem Frankiem z jakichś programów, rozłożeni na kanapie przed telewizorem. Przy kominku ozdobionym kolorowymi skarpetami i gałązkami ostrokrzewu siedział jasnowłosy, wąsaty Malcolm, mąż cioci Helen. Na fotel obok niego opadł dziadek Nicolas, prosząc mnie przy okazji o kieliszek wina imbirowego. Babcia Theresa, po uprzednim skontrolowaniu stanu czystości regału na książki zajmującego całą ścianę obok wejścia do salonu, od razu pognała do kuchni, chcąc pomóc mojej mamie. Po chwili ja również tam się znalazłam, gotowa na wykonywanie kolejnych poleceń.
Kuchnia stanowiła główne pomieszczenie w całym domu. Nie żaden salon czy jadalnia. To właśnie tam działo się najwięcej, choć wcale nie była zbyt wielka. Bez problemu mieściło się w niej jednak aż pięć osób. Na blatach stały półmiski z różnymi potrawami; nigdy nie ograniczaliśmy się jedynie do indyka i puddingu. Sałatki, sosy, jakaś zupa, ciasta, ciasteczka… Aż ślinka ciekła na sam ich widok.
Babcia Lucy, energiczna sześćdziesięciotrzylatka o rudych włosach, których większość przyprószyła siwizna, zaglądała właśnie do piekarnika, kontrolując stan dania głównego. Ciocia Helen wyciągała sztućce z szuflady, zagadując niziutką, pulchną babcię Theresę wycierającą żółtą ściereczką miskę. No i mama… Była w trzecim miesiącu ciąży, a już można było zauważyć lekko, leciutko zaokrąglony brzuszek. Czerwona, dopasowana sukienka niespecjalnie to ukrywała. Kobieta miała brązowe, kręcone włosy, które jednak tamtego dnia spięła w schludnego koka. Po niej też odziedziczyłam rysy twarzy – mały, zgrabny nos oraz nieco pociągłą twarz. Oraz, oczywiście, piegi. Jej oczy różniły się jednak o moich. Były niebiesko-zielone i bardzo duże. Moje natomiast miały barwę płynnej czekolady, w dodatku nie grzeszyły wielkością.
Na twarzy mamy widniał uśmiech pełen zadowolenia nawet przy zwykłym myciu szklanki. Widząc taki obrazek, sama uniosłam kąciki ust do góry.
– To jak wam pomóc? – rzuciłam żywo.
Zostałam wysłana do nakrywania stołu. Ledwo zaczęłam, a już zleciało się trzech małych pomocników. Blondwłosa Kate z prawdziwą radością zabrała się za wycieranie talerzy, zaś wysoki jak na swój wiek Peter zajął się rozkładaniem sztućców. Julie, cała ubrana na zielono, chyba najodpowiedzialniejsza z trojaczków, nadzorowała z boku całą pracę. Wyglądało to niesamowicie komicznie. Sześciolatka przyglądająca się swoim pracownikom niczym prawdziwy szef całej firmy.
Ja stałam z boku, obserwując wszystko i pilnując, by dzieci niczego nie stłukły. Tymczasem podszedł do mnie wujek Frank, jak zawsze uśmiechnięty od ucha do ucha. Był chyba jeszcze wyższy od Teodora, musiał mieć metr dziewięćdziesiąt wzrostu, o ile nie więcej.
– Jak tam szkoła? – spytał pogodnie.
W mojej rodzinie nie wszyscy wiedzieli o Hogwarcie. Rodzice i babcia Lucy musieli wiedzieć z wiadomych powodów, jednak ciocia Helen dowiedziała się przez przypadek. W wakacje przed moim pierwszym rokiem niepotrzebnie weszła do pokoju, w którym ćwiczyłam zaklęcia znalezione w jednej z książek. Ciocia dostała mini-zawału, ale później przyjęła to z niesamowitym podnieceniem. Tak wielkim, że wypaplała to swojemu mężowi, który obiecał przypilnowanie żony tak, by do nikogo już do nie dotarło. Słowa dotrzymał, dzięki czemu reszta rodziny pozostawała w nieświadomości. Nadal myśleli, że uczęszczam do najlepszego gimnazjum w Szkocji, oczywiście z internatem, bo tak renomowane szkoły inaczej nie funkcjonują. Na początku z trudem okłamywałam krewnych oraz swoich znajomych z podstawówki czy z sąsiedztwa, ale z czasem przekonałam samą siebie, że po prostu trzeba. Zbyt dużo osób też nie mogło wiedzieć.
Uśmiechnęłam się przyjaźnie.
– W porządku – odparłam, opierając się o ścianę za sobą. – Całkiem nieźle radzę sobie z chemią.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Czyżby ścisłowiec? Ja zawsze lubiłem matematykę. Może masz po mnie.
Parsknęłam śmiechem.
– Oczywiście. Z matematyki jestem aktualnie na rozszerzeniu, ale miałam ostatnio trochę problemów z biologią.
– Jeśli chcesz, to mogę ci pomóc – zaoferował szybko wujek. Miałam ochotę znowu się roześmiać. Jaki ochoczy. – Mój ulubiony przedmiot. Pani od biologii, pani Gillis zawsze dawała nam straszny wycisk. Byłem w niej zakochany w piątej klasie – westchnął z rozmarzeniem.
Przez chwilę wyobraziłam sobie mojego wujka wzdychającego do McGonagall.
W momencie mnie zmroziło.
– Nie, bez obaw – ostudziłam jego zapał. – Jeden kolega mi pomógł i wszystko już poprawiłam, więc… Mamy też czasem wypady poza szkołę, najczęściej raz w miesiącu…
– Jaki kolega? – przerwał mi natychmiast wujek, zabawnie poruszając brwiami.
Och, a miałam nadzieję, że nie zapyta.
Spłonęłam rumieńcem, po czym machnęłam ręką.
– Żaden – ucięłam krótko. – No, ale wracając…
– „Żaden”? – powtórzył wujek z rozbawieniem. Oparł się o tę ścianę co ja, krzyżując ręce na piersiach. Patrzył na mnie z góry zupełnie jak Teodor. – Ładne imię. Może coś więcej?
– Nie ma o czym mówić – upierałam się. – On… jest i tyle. Pomógł mi, to wszystko. Zresztą, mam za dużo na głowie, żeby uganiać się za chłopakami, wujku. Wystarczają mi przyjaciele. On się nie liczy.
Szatyn już miał odpowiedzieć, kiedy przydreptała do nas Julie. Popatrzyła na mnie dużymi, zielonymi, odziedziczonymi po tacie oczami.
– Już, Mia – no, ona też lubiła to zdrobnienie.
Uśmiechnęłam się i troskliwym gestem położyłam jej dłoń na ramieniu.
– Dziękuję, Julie. No, to teraz zostawiam was z wujkiem Frankiem, a ja pójdę sprawdzić, co z puddingiem.
Uśmiechnęłam się przebiegle do mężczyzny, na co on zaśmiał się głośno.
– Jeszcze wrócimy do tej rozmowy! – zapewnił. – Dobra, dzieciaki, to kto pójdzie ze mną na ostatnią bitwę przed obiadem?
Pokręciłam głową z pobłażliwym uśmiechem i wróciłam do kuchni z zamiarem zagadania cioci Helen na tyle, by nie wyrwała dzieci z łap złego, nieodpowiedzialnego wujka Franka.

***

Noc nadeszła zaskakująco szybko. Obiad się skończył, prezenty ze skarpet rozdane, dziadek z wujkiem Malcolmem dobrze wstawieni, dzieci śpiące, wszyscy najedzeni. Czyli typowe Święta. O północy tata pojechał odwieźć babcię Theresę z mężem do domu, reszta miała zostać u nas jeszcze kilka dni. Ciocia Helen poszła na górę położyć w moim pokoju Julie i Kate, a w jednym z tych gościnnych Petera. Na dół zeszła akurat wtedy, kiedy przez drzwi frontowe wszedł zmarznięty i z zaparowanymi okularami tata. Ściągnął z głowy czarną czapkę, ukazując jasnobrązowe włosy, które zmierzwił niedbałym ruchem. Niespodziewanie znalazła się przy nim mama, cmoknęła go w policzek i pobiegła do kuchni ze zduszonym okrzykiem:
– Przyniosę ciasto!
Tata posłał w moją stronę zdziwione spojrzenie, na które tylko wzruszyłam ramionami.
– Hormony?
Tak więc dalsze posiedzenie tej bardziej wytrwałej familii trwało dalej. Tata wreszcie mógł dorwać się do alkoholu i po jakiejś godzinie z naszych mężczyzn tylko z wujkiem Frankiem dało się całkowicie normalnie porozmawiać. Mama piła ogromne ilości kompotu z suszonych śliwek, dla mnie okropnego, śmierdzącego, ale ona, choć parę razy tęsknie zerknęła w stronę butelek z różnokolorowymi napojami wysokoprocentowymi, uśmiechała się lekko, chłepcząc zachłannie ze swojej szklaneczki. Wcześniej lubiła co jakiś czas zamoczyć usta w alkoholu. Nie do nieprzytomności, jednak, na Merlina, była dopiero przed czterdziestką! Coś od życia jej się należało.
Ja odpuściłam sobie wszelki alkohol, no, może prócz kieliszka wina imbirowego, aby tradycji stało się zadość. Uśmiałam się z ciocią, kiedy wspominałyśmy stare czasy, a gdy wujkowie zaczęli napiętą rozgrywkę w szachy, wszelkie rozmowy umilkły. Przez pół godziny w skupieniu zmagali się razem, dwaj bogowie wojny, obaj tak samo uparci, waleczni, aż w końcu okazało się, że jest pat i trzeba wypić za remis.
Cóż, można też tak.
Około trzeciej wszyscy już rozeszli się do siebie. Ciocia Helen zaprowadziła wujka Malcolma na górę, tam, gdzie spał Peter, a wujek Frank rozwalił się na kanapie w salonie, natychmiast zasypiając. Tata ucałował mnie, mamę oraz babcie, po czym poszedł na górę, obiecując, że „za tak wyśmienitą wyżerkę jutro robi wszystkim śniadanie do łóżek”.
– O ile nie będzie bolała cię głowa, kochanie – skomentowała z przekąsem mama, lecz tego jej mąż już nie usłyszał.
Wszystkie trzy, jako że zostałyśmy same, pozwoliłyśmy sobie na całkowite rozluźnienie. Włączyłyśmy w kuchni niewielkie radio, z którego popłynęły typowe świąteczne piosenki, umilając nam sprzątanie po pierwszym dniu Świąt. Wraz z mamą założyłyśmy kolorowe fartuchy, żeby nie pobrudzić sukienek, i wzięłyśmy się za mycie naczyń. Widząc szatynkę szorującą intensywnie ogromną blachę po indyku, położyłam jej jeszcze suchą dłoń na ramieniu.
– Mamo, wiesz, że mogę to zrobić magią? – zaproponowałam łagodnie. – Jestem już pełnoletnia i mogę używać czarów poza Hogwartem.
Ona jednak pokręciła głową, uśmiechając się lekko. Nie przerwała pracy ani nie spojrzała na mnie.
– Przerwa od szkoły – poinformowała krótko. – Tam na blacie masz miski. Mamo, mogłabyś wycierać?
Och, wiedziałam, że tak będzie.
Śmiejąc się z totalnie wszystkiego, rozmawiając na tematy wszelakie, wreszcie dobrnęłyśmy do końca. Niewiele przed czwartą zaparzyłyśmy sobie po kubku herbaty i z ulgą opadłyśmy na taborety przy kuchennym stole.
– Wujek Frank wspominał, że masz chłopaka – zauważyła zaczepnie mama.
Aż zakrztusiłam się naparem. Kobiety zaśmiały się, a babcia poklepała mnie po plecach.
– Że co mam? – wydusiłam ze łzami w oczach.
– Chłopaka – powtórzyła mama. – Pomógł ci… w biologii?
Spuściłam wzrok. Odgarnęłam włosy z twarzy, czując nagły przypływ gorąca.
– Mój syn chyba po raz pierwszy w życiu ma rację, cuda się dzieją! – ucieszyła się babcia.
Popatrzyłam na nią z zakłopotaniem. Ona przyglądała mi się z uśmiechem.
– Och, przestań, babciu – fuknęłam. – Teodor to nie jest mój chłopak.
Ale w sumie mógłby nim być.
Natychmiast odrzuciłam tę myśl.
Natomiast mama uniosła brwi z zaciekawieniem.
– Ma bardzo ładne imię – stwierdziła. Pociągnęła łyk z kubka. – Jaki on jest?
Gdyby nie ta późna (wczesna?) pora, może upierałabym się dalej, ale w tej sytuacji doszłam do wniosku, że należy skapitulować.
– Jest… inny – odpowiedziałam powoli. Zacisnęłam dłonie na ciepłym naczyniu. – Opowiadałam wam, że w Hogwarcie Slytherin strasznie rywalizuje z Gryffindorem, a Ślizgoni to chamy. Teodor jest właśnie ze Slytherinu, ale różni się od reszty.
Mogłabym opisywać go w ten sposób milion razy i nigdy nie miałabym co do tego wątpliwości.
– Ma niesamowitą wiedzę – kontynuowałam, patrząc to na mamę, to na babcię. – Pomógł mi… wciąż pomaga, w różnych sytuacjach. Jesteśmy przy sobie i cóż. Widzę, że coś zaczyna się dziać, ale nigdy nie będziemy razem.
Boże, powiedziałam to na głos.
I wcale nie przyszło mi to ze zbyt wielkim trudem.
Cuda się dzieją!
Babcia zacisnęła lekko dłoń na moim nadgarstku. Popatrzyłam jej prosto w oczy. Miały one prawie taką barwę jak tęczówki mamy, tylko ciut jaśniejszą. Na skórze twarzy widniała siateczka drobnych zmarszczek, zwłaszcza wokół oczy. Kości policzkowe były bardzo wydatne, a podbródek wyraźnie wysunięty do przodu.
Czasem zastanawiałam się, czy za kilkadziesiąt lat będę do niej podobna.
– Skąd wiesz? – spytała cicho z delikatnym uśmiechem. – Nie możesz przewidzieć takich rzeczy. Niby dlaczego nie będziesz razem? To zakazane u was w szkole?
– W magicznym świecie to prawie zbrodnia – wymamrotałam. – On… Ślizgon i Gryfonka to złe połączenie.
Chciałam powiedzieć zupełnie co innego.
Chciałam powiedzieć, że arystokrata i szlama jest złym połączeniem, jednak nie mogłam wprawić w zażenowanie babci oraz mamy.
Nie byłam okrutna.
Szatynka parsknęła śmiechem.
– I to wszystko? – spytała z niedowierzaniem. – Dlatego robisz takie problemy?
– Och, mamo, nic nie rozumiesz – zdenerwowałam się. – Teodor jest trudnym człowiekiem. Pokusiłabym się nawet na stwierdzenie, że jest prostakiem.
– Zaraz. – Babcia wyglądała na skołowaną. – To Teodor jest inny czy jest prostakiem, czy może jest innym od reszty prostakiem?
Ręce mi opadły.
– Sądzę, że Hermiona ma na myśli wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju prostaka – rzekła mama znad krawędzi kubka.
Posłałam jej gniewne spojrzenie.
– Mamo!
– No już tak się nie denerwuj – uspokoiła mnie. – Jesteś moją córką, mam cię w domu przez tak krótki czas, muszę się z kimś trochę podroczyć.
Umilkłam, wpatrując się w swoją herbatę. Po chwili upiłam jej spory łyk.
– A jeśli ja faktycznie się w nim zakochałam? – to pytanie wypłynęło z moich ust szybciej, niż zdążyłam je przeanalizować.
Kobiety zgodnie się zaśmiały.
– To o niego walcz – odparła natychmiast babcia. Zerknęłam przelotnie na mamę. Ta pokiwała głową. – Nieważne różnice. Gdzie znajdziesz kolejnego takie prostaka?
Parsknęłam śmiechem.
Dopiłam herbatę, pożegnałam się z tamtą dwójką, po czym poszłam po cichu do pokoju.
Tam jakimś cudem dotarłam w ciemnościach do swojego łóżka, przy którym zapaliłam lampkę nocną. Na dostawionym, niezbyt dużym, rozłożonym na środku pomieszczenia posłaniu smacznie spały dziewczynki. Złote pukle Kate rozsypały się wokół jej drobnej buźki, dzięki czemu wyglądała niczym mały, kochany aniołek. Julie przykryła się kołdrą po sam nos, przez co w ogóle nie widziałam jej twarzyczki. Widziałam jedynie mnóstwo prostych włosów o nieokreślonej, brązowo-złotej barwie, oraz drobne rączki ściskające jakiegoś pluszaka.
I pomyśleć, że za kilka miesięcy miałam mieć podobnego dzieciaczka w domu.
No, może nie podobnego, ale równie – albo nawet bardziej – uroczego.
Usiadłam po turecku na łóżku i spod poduszki wyjęłam świąteczne wydanie „Proroka Codziennego”. Otrzymałam go dzisiaj rano, ale w domu panowało takie zamieszanie, że niespecjalnie miałam czas na jego przestudiowanie. Zerkając co jakiś czas, czy maluchy faktycznie mocno śpią, popatrzyłam na pierwszą stronę.
Poczułam nieprzyjemny dreszcz na plecach.
Kolejny atak dementorów.
Niedaleko mojego domu.
Cholera.
Nikt z mojej rodziny nie wiedział o sytuacji panującej w świecie czarodziejów i wolałam, żeby tak zostało. Wolałam, by wciąż wierzyli we wszystko, co mówiono w telewizji. Wolałam, by ufali przemiłemu spikerowi Joshule mówiącemu o huraganach, trąbach powietrznych i innych anomaliach pogodowych, niż dowiedzieli się o prawdziwej przyczynie kolejnych zniknięć ludzi.
Tak było prościej. Dla nich. Dla mnie.
Rodzice nie musieli się o mnie martwić. Pozostając w niewiedzy, nie odczuwali niepokoju, że coś może mi się stać. Hogwart wciąż był najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.
A ja przynajmniej nie musiałam ich uspokajać. W dodatku wciąż tkwiłam w świadomości, że siedzą na pierwszym piętrze ciepłej, przytulnej przychodni, borując, wyrywając i tak dalej. Łatwiej było utrzymać wszystko w tajemnicy, niż tłumaczyć, dlaczego przez połowę wakacji mój humor wskazywał raczej przejście traumy, dlaczego nagle przestałam mówić o Voldemorcie, dlaczego praktycznie ani słowem nie wspominam o czarodziejskiej polityce.
Z drugiej jednak strony czułam, że to trochę nie fair. Takie utrzymywanie wszystkiego w sekrecie. Tylko po co mieliby wiedzieć? Chyba tylko po to, żeby wzięli mnie w trymiga z Hogwartu i zamknęli w mugolskim gimnazjum.
Dziękuję, postoję.
Ukryłam twarz w dłoniach.
W końcu musiałam im o tym powiedzieć. Tylko kiedy? Wtedy, gdy wrócę do domu bez ręki albo z rozoraną twarzą, bo w Hogsmeade nagle zza sklepu wyskoczy śmierciożerca? A może wtedy, gdy babcia wyjdzie po bułki do piekarni i już nie wróci?
Odgarnęłam włosy z twarzy, biorąc się w garść. Ziewnęłam potężnie, obiecując sobie, że zaraz pójdę spać, tylko przeglądnę pobieżnie gazetę. Popatrzyłam na zegarek stojący na szafce nocnej.
Piętnaście po czwartej. Serio?
No i tak przewracałam strony, kiedy niespodziewanie moje serce przyspieszyło. Nagle zabrakło mi oddechu. Tak jakbym w jednej chwili znalazła się w innej, gorszej rzeczywistości.

Benjamin Cryte (l.46), po dziesięciu latach przerwy, wraca do polityki na swoje dawne stanowisko wiceszefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów! 2 stycznia złoży zaprzysiężenie wobec obecnego Ministra Magii Rufusa Scrimegeoura.

Zamarłam, wpatrując się w gazetę.
Świetnie. Świetnie w cholerę.
Czyli Cryte miał wrócić do gry. Akurat teraz, kiedy ja nie byłam pewna, co robić w związku z umarłymi.
Czy wywlec wszystko na światło dzienne wbrew zaleceniom Teodora, czy zostawić to w spokoju. Rozsądek podpowiadał to drugie, jednak pierwsza opcja była bliższa mojej naturze.
Wiedząc o tych zbrodniach, nie mogłam tego po prostu zignorować. Nawet jeśli chodziło o moje bezpieczeństwo. Teodora w ogóle nie musiałam w to wplątywać, on w tym wypadku naprawdę się nie liczył. Nieważne, że wojna wisiała w powietrzu również ze strony Voldemorta.
Miałam materiały.
Miałam dowody.
Miałam szansę.
Nie mogłam tego zmarnować.
Nie teraz, kiedy ktoś umarł, bo za dużo wiedział, bo chciał zmienić oblicze sprawiedliwości w naszym świecie.
Musiałabym pokonać wiele przeszkód. Musiałabym wiele zaryzykować. Musiałabym wywołać porządne zamieszanie.
I chyba wiedziałam, jak to wszystko zrobić.
Bo wreszcie zaczęłam dostrzegać światełko w mroku.

***

– Alfred, idź do mojego ojca i powiedz mu, że jeśli zaraz nie zejdzie na dół, to osobiście doniosę wszystkim jego… znajomym o czyichś epizodach z przeszłości. Tylko nie dosłownie.
– Jak sobie życzysz, paniczu.
Teodor lubił tego skrzata domowego, do czego oczywiście nigdy się nie przyznał. Sympatia do kogoś, czegoś takiego jak skrzat domowy była po prostu wstydem, hańbą dla krewnych czarodzieja, który dopuścił się tak koszmarnej zbrodni.
Alfred zawsze mu pomagał. Kiedy był mały, przynosił Teodorowi własnoręcznie robione zabawki. Gdy chłopak trochę podrósł, starał się jak mógł, doradzał, w co się ubrać, by ojciec znowu się nie wściekał, przy stole ukradkiem podpowiadał, jak się zachować, robił wszystko, byle tylko bezpieczeństwo jego pana nie zostało zachwiane. Sam brunet odpłacał się w podobny sposób, w razie potrzeby ratując stworzenie przed gniewem Anthony’ego Notta czy po prostu zwracając się do niego jak najuprzejmiej potrafił. Alfred zaś po czasie okazał się całkiem niezłym kompanem do rozmów, zwłaszcza tych wieczornych, kiedy Margaret Nott spała, a jej mąż znajdował się daleko od domu.
Ślizgon spędzał Święta w domu, jak zawsze zresztą. Nigdy nie zostawał w Hogwarcie, matka twierdziła, że to byłoby niegodne i niektórzy mogliby pomyśleć o Teodorze jako o niechcianym dziecku, które nie ma co ze sobą zrobić w przerwę zimową.
A przecież jego sytuacja wcale tak nie wyglądała. Skąd.
Chłopak opadł na wielką, ciemną, skórzaną kanapę, jedną z trzech stojących w salonie. Niedaleko w pięknym, wykonanym z czarnego marmuru kominku palił się ogień i w sumie to on zdawał się być najbardziej ożywioną częścią w całej posiadłości. Pomieszczenie, choć zazwyczaj surowe, dzięki świątecznym ozdobom nabrało pewnego rodzaju lekkości. Niesamowicie wysoka, kolorowo ubrana przez Alfreda choinka wprowadzała odpowiedni nastrój. Zielone gałązki jemioły i ostrokrzewu, które ułożono na drewnianych szafkach, półkach oraz gablotach prezentowały się bardzo gustownie, podobnie jak złote świecidełka na gzymsie paleniska.
Teodor po dłuższym namyśle stwierdził, że to wszystko wygląda prawie po mugolsku, gdyby nie pewne drobne, subtelne różnice na przykład w przyozdabianiu ogrodu. Drzewa i krzewy przystrajały magiczne substancje, takie jak księżycowy pył. Wróżki chowały się wśród gałęzi, zaś na śniegu było widać ślady drobnych łap zmiennocieplnych dmuchaczy żółtych (czarnowłosy Ślizgon nigdy nie przyznał się do, ekhem, dziwnych myśli na ich temat).
Ojciec miał w zwyczaju stawać się na Boże Narodzenie trochę łagodniejszy niż zazwyczaj. W domu nie słyszało się aż tak wielu krzyków, a mama więcej się uśmiechała. Teodor również odczuwał tę zmianę, zwłaszcza że mógł z ojcem porozmawiać prawie normalnie.
To jednak nie poprawiało ich wspólnych relacji.
Na Boga, Anthony Nott był tyranem! Jak w ogóle Teodor mógł myśleć o ociepleniu stosunków z nim? Mógł jedynie zastanawiać się nad tym, kiedy wreszcie nadarzy się okazja, by zrobić z tym porządek. Raz na zawsze.
Czując nagłe zdenerwowanie tą myślą, zerwał się z kanapy. Szybko znalazł się w ciemnym, niezbyt ciasnym przedpokoju. Chwycił z wieszaka swój czarny płaszcz, narzucił go na ramiona, po czym natychmiast prawie wybiegł z domu. Nim trzasnęły za nim drzwi frontowe, zdążył usłyszeć rozgniewany głos ojca.
– Margaret, czego ode mnie chciałaś?!
No, w sumie dzisiaj była dopiero Wigilia, a nie Boże Narodzenie…
Rodzina Nottów nie mieszkała w tak potężnej posiadłości jak Malfoyowie. Oni mieli duży, przestronny, otoczony olbrzymim ogrodem dom kilkadziesiąt kilometrów od Londynu. Żadnych kamiennym murów, żadnej kamiennej posadzki, żadnej przesadnej surowości.
Klasa. Anthony ją uwielbiał.
Teodor zapiął płaszcz i wyprostował kołnierz. Wkładając ręce do kieszeni, ruszył dróżką obok domu, tak by wyjść na ogród za tylną częścią budynku.
Te Święta nie zapowiadały się lepiej od innych. Też miało nie zabraknąć krzyku i kłótni, znowu mieli przyjechać wybitnie irytujący rodzice ojca (brunet opierał się przed nazwaniem ich swoimi dziadkami), znowu miało obyć się bez cienia jakiejkolwiek wesołości, znowu miał siedzieć przez całą noc w pokoju, udając, że nie słyszy kolejnej awantury.
Takie tam, Święta.
Dla Teodora już dawno przestały mieć znaczenie rodzinne, a raczej jedynie czysto teologiczne.
Chłopak wzdrygnął się, kiedy niespodziewanie znalazł się w śniegu sięgającym kostek. Przed nim rozpościerała się gigantyczna przestrzeń. Z początku pusta, gdzie znajdowało się jedynie kilka krzaków, zaś przy metalowym ogrodzeniu – grządki. Kilkanaście metrów dalej trawnik był usiany drzewami, liściastymi i iglastymi. Z tych pierwszych już dawno opadły liście; teraz na gołych gałęziach iskrzyły się pokłady śniegu. Te drugie uginały się pod ciężarem białego puchu, wysokie, mocarne, jakby niezniszczalne. Dalsza część ogrodu tworzyła coś w rodzaju miniaturowego lasku, z którego Anthony Nott od zawsze był szalenie dumny.
Chyba nawet bardziej niż ze swojego syna.
Teodor, nie zwracając uwagi na chłód wokół nóg, kroczył powoli przez połyskujące od księżycowego pyłu pole. Zimny wiatr muskał jego policzki, co jakiś czas przybierając na sile, innym razem łagodniejąc. Czarnowłosy czuł, jak kostnieją mu palce, marznie nos i uszy, a policzki pieką od chłodu.
Jednak czuł się zaskakująco dobrze. Wolał iść samotnie, w ciemnościach, mrozie, ciszy, aniżeli siedzieć bezczynnie w domu, nie odzywając się, bo mogłoby to zostać uznane za brak szacunku.
Wszystko, co czuł Teodor, było wręcz nieprawdopodobne. Pałał nienawiścią do swojego ojca, tego, który go wychował, choć w sumie nie wiedział, czy w ogóle takie traktowanie mógł nazwać wychowaniem nawet w najmniejszym stopniu. Raczej… obojętnością połączoną z przejawami agresji.
Tak strasznie chciał się od tego uwolnić. Siebie i matkę. Wiedział, że chwilami ona także jest na skraju. Teodor miał jednak trochę lepiej, gdyż większość roku spędzał w Hogwarcie, daleko od domu. Margaret Nott musiała spędzać ze swoim mężem o wiele więcej czasu.
Gdyby miała jakąś rodzinę, jakąkolwiek… może wszystko potoczyłoby się inaczej. Dziadkowie Teodora zmarli, gdy ten miał pięć lat, a wujków ani cioć nie posiadał. Nigdzie nie czekał na nich bezpieczny azyl. Nigdzie NIKT na nich nie czekał. Byli sami. Sami ze swoim bólem i brakiem ukojenia. Samo ze swoją nadzieją na to, że kolejnego dnia obudzą się w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innej rzeczywistości.
Marzenia, które nigdy miały się nie ziścić.
Voldemort rósł w siłę. Anthony Nott razem z nim.
A światełko zdawało się mieć w sobie za mało blasku, by przebić się przez gęstniejący mrok.

***

Na obiedzie świątecznym zjawili się dziadkowie Teodora, to znaczy rodzice ojca. Jonathan Nott, wysoki, blady, z szeroką szczęką i srebrzystymi włosami, miał minę jakby coś wokół wyjątkowo śmierdziało. Miranda Nott, wysuszona niczym śliwka, z drobną twarzą pooraną zmarszczkami, patrząca na świat szarymi oczami, które przekazała wraz z genami swojemu wnukowi, starała się nawiązać jako-taki kontakt z Margaret. Ona sama zdawała się nawet z tego cieszyć, dopóki temat rozmowy nie zszedł na czarodziejów mugolskiego pochodzenia.
– Wszystkie szlamy to śmiecie.
Takie słowa padające z ust dziadka spowodowałyby u Teodora natychmiastowe wyjęcie różdżki i potraktowanie co poniektórych mocnym zaklęciem, jednak niedaleko siedział ojciec, a wzrok matki wyraźnie mówił: „Zignoruj. Natychmiast”.
Kobieta wiedziała, że obrażanie mugolaków działa na syna wkurwotwórczo, dlatego siedząc obok niego, całkiem mocno kopnęła go w piszczel. Chłopak posłał jej wściekłe spojrzenie, ona jednak uparcie wpatrywała się w swój kawałek indyka.
Pozostało mu więc tylko w milczeniu spożywać soczystą pieczeń.
I modlić się w duchu o cierpliwość.
Nie było to jednak zbyt łatwe, zważywszy na fakt, że w rozmowę zaangażował się również ojciec. Dzięki temu cała trójka, łącznie z babcią, z prawdziwą satysfakcją konwersowała o najróżniejszych dawnych sposobach ubijania szlam, czerpiąc z tego dziką uciechę.
Teodor przez cały ten czas zajmował się jedzeniem. W sumie był to sposób całkiem skuteczny – mając zapchane usta, z nieco większą łatwością powstrzymywał się od wygłoszenia jakiejś uszczypliwej uwagi.
A raczej od zwykłego zwyzywania kilku członków swojej rodziny.
Przy deserze, kiedy Teodor myślał, że wybitnie twórczy temat już się wyczerpał, dziadek, który przed laty pracował w Ministerstwie Magii, poruszył kwestię reform odnośnie przyjmowania mugolaków na pewne stanowiska w urzędach czy nawet w szkolnictwie oraz zwykłych przedsiębiorstwach.
– Nie sądzę, by im się to należało – oświadczył powoli, kosztując puddingu. Z wyjątkową uwagą pilnował, by mankiety jego białej koszuli wystającej spod granatowej szaty nie zatopiły się w kremie. – Nie zapominajmy, że Ministerstwo opiekuje się istnieniem czarodziejskiego świata w całej Anglii.
– Szlamy nie mają odpowiedniej wiedzy, by pełnić tak ważne funkcje. – Anthony Nott spojrzał na swojego ojca z szaleńczym błyskiem w ciemnych oczach. Wąskie wargi rozciągnęły się w uśmiechu. – Szlamy są puste. Głupie.
– Czasami odnoszę wrażenie, że tępić głupotę należy w nieco innym środowisku.
Nie powinien był. Wiedział.
Ale nie potrafił się powstrzymać.
W jasnej jadalni momentalnie zapadła cisza. Umilkł nawet tupot bosych stóp Alfreda, najwyraźniej niebywale zaskoczonego takimi słowami ze strony Teodora. Chłopak patrzył to na swojego dziadka, to na ojca, jednocześnie czując ból w piszczeli spowodowany bolesnym kopnięciem mamy.
Anthony odłożył spokojnie widelec i zetknął palce dłoni, tworząc z nich piramidkę. Czarne włosy przeplatane srebrzystymi pasmami zalśniły w blasku żyrandola wiszącego nad głowami zebranych.
– Co masz na myśli? – spytał nad wyraz opanowanym głosem.
Teodor jednak wiedział, że była to tylko cisza przed burzą.
On również odłożył sztućce. Jego prawa dłoń zaczęła bawić się krawędzią kielicha pełnego wina. Wbił pewny wzrok w swojego ojca.
– Sądzę, że warto by było zauważyć, czyje wysiłki tak naprawdę spełzają na niczym – rzekł powoli, ostrożnie dobierając słowa.
Kątem oka dostrzegł szybki ruch ze strony babci. Kobieta zacisnęła mocno palce na swoim kielichu, wyraźnie wzburzona.
Och, czyżby Teodor kogoś zdenerwował?
Prawie przykre.
– Obawiam się, że nadal nie rozumiem – mruknął dziadek, mrużąc oczy z lodowatą wściekłością.
Brunet parsknął śmiechem. Ignorując uczucie, że niedługo pożałuje swoich słów, odparł:
– To my, czystokrwiste rody, wciąż staramy się oczyścić świat ze szlam. I co? I nic. Odczuwamy krótkotrwałą satysfakcję wynikającą z usunięcia jednego ze śmieci, a chwilę później lądujemy w Azkabanie za złamanie prawa. Czysta głupota.
– Teodor – syknęła ostrzegawczo matka.
– Dziadku, na pewno znałeś Abraxasa Malfoya – kontynuował Teodor już bez cienia uśmiechu na ustach. – Co mu dało to, że razem z Averym zamordowali dwie szlamy w jakiejś nocnej akcji oczyszczania? Osiem lat w Azkabanie, zresztą i tak dostaliby dużo, dużo więcej, gdyby nie pewne kontakty w Ministerstwie.
– Więc uważasz, że zachowywanie tradycji jest głupie? – spytała Miranda, odgarniając z czoła puszystą grzywkę. Skóra jej policzków, poznaczona zmarszczkami, zaróżowiła się.
I wtedy Teodor roześmiał się na głos. Drwiąco prawie do bólu.
– Jeśli tradycją nazywasz mordowanie niewinnych mugolaków, to tak – odpowiedział. Jego dłoń powędrowała na nóżkę kieliszka, lekko ją ściskając. – Jest głupie, niepotrzebne, bezsensowne. Narażanie się na kary, zamiast zostawić szlamy w spokoju.
– Czyli według ciebie szlamy wcale nie stanowią skaz na naszym społeczeństwie – to zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Głos dziadka był o dziwo pozbawiony emocji w przeciwieństwie do oschłego tonu ojca.
Teodor lubił drążyć. Lubił prowokować.
Tylko akurat w tamtej chwili zapomniał, że w pewnych sytuacjach lepiej się wycofać.
– Powiem więcej: mogą przysłużyć się naszej społeczności – dodał. – Mogą zmienić ją na lepsze. Wybijanie ich nic nie da. Zwłaszcza że w ostatnim czasie powstały co najmniej dwa ruchy zajmujące się ochroną mugolaków przed zagrożeniem płynącym ze strony niektórych sprzymierzeńców Czarnego Pana.
Babcia Miranda głośno prychnęła.
– Może jeszcze do takiego dołączysz.
– Nie, bez przesady. Ale zaprzestanie bezsensownych morderstw, walk, pomstowania na szlamy byłoby wskazane.
Przy stole zapadła cisza, którą przerwał dopiero pełen obrzydzenia głos dziadka.
– Zawsze odnosiłem wrażenie, że Anthony trochę lepiej zajął się twoim wychowaniem – stwierdził.
Teodor spojrzał na swojego ojca. Po jego wściekłej minie, zmrużonych oczach, zaciśniętych pięściach wywnioskował, że to nie ujdzie mu na sucho.
– Też tak zawsze sądziłem – warknął mężczyzna jakby na potwierdzenie tych myśli.
I wtedy Teodor zadecydował. Właściwie wolałby umrzeć w domu niż gdzieś poza nim, zatem chwycił kieliszek z winem, uniósł go lekko do góry w stronę reszty mężczyzn i rzekł z pełnym wyższości uśmiechem:
– Za tępienie głupoty.
Nikt nie dołączył się do toastu.

***

Choć z rozciętej wargi wciąż sączyła się krew, zaczerwienienie pod okiem się powiększało, a ramię nadal przeszywał ból, Teodor nie żałował swoich wcześniejszych słów.
Spodziewał się takiej nagrody za rozmowę przy obiedzie. Był jej bardziej niż pewny. Anthony Nott należał do osób wyjątkowo przewidywalnych, zwłaszcza po porządnej dawce alkoholu.
Tak właściwie, to Teodor nawet się cieszył. Ojciec wyładował złość na nim, a nie na matce. W sumie było warto, jeśli w grę wchodziło bezpieczeństwo Margaret. Rany się zagoją, wróci do Hogwartu, znajdzie sobie jakieś zaklęcie i po kłopocie.
Odszedł parę kroków od lustra wiszącego na ścianie. Przejechał wzrokiem po całej swojej osobie. Włosy potargane przez ojca były w nieładzie, na prawej kości policzkowej rosła opuchlizna. Czarna marynarka przekrzywiła się, gdy rąbnął ramieniem w ścianę, a potem w drzwi od pokoju.
Teodor jak zwykle złamał tradycję i zamiast odświętnej, czarodziejskiej szaty założył mugolski strój. Widział to zdegustowane spojrzenie babci, ten karcący wzrok ojca.
Zignorował je, z przesadnym zachwytem komentując ciemnofioletowy ubiór dziadka.
Czasem zastanawiał się, czy w ogóle potrafiłby wytrzymać bez ironii i kpiny chociaż jeden dzień.
W pewnej chwili w pokoju rozległo się charakterystyczne stukanie w szybę. Teodor uniósł brwi. Nie spodziewał się żadnej korespondencji.
Od razu podszedł do okna. Odgarnął ciemnobrązowe, ciężkie zasłony i szybko wpuścił do pomieszczenia zwykłą, szaroburą sową. Miała przywiązany do nóżki list.
Teodor podejrzewał, kto mógł napisać do niego akurat w Święta.
Kilka minut później okazało się, że miał rację. Rozłożony na wygodnym łóżku, obracał w palcach niewielką, dwucalową figurkę przedstawiającą czarnego lisa z grubym, napuszonym ogonem i nastroszonymi uszami.
Jego forma animagiczna.
Granger naprawdę miała fantazję.
W dość krótkim liście – nie żeby Teodor pragnął dłuższego; sam nawet nie pomyślał, by jakoś nawiązać z nią kontakt w Boże Narodzenie – zawarła szybkie sprawozdanie z jej planów na spędzenie przerwy świątecznej, pytanie o jego samopoczucie, obietnicę, że gdy wróci do Hogwartu, już nie będzie musiał się z nią użerać na korepetycjach oraz życzenia dla niego i rodziny.
Cieszył się, że do niego napisała. Przez minutę czytania wiadomości czuł jakby trochę mniejszy ból stłuczonego ramienia. W dodatku stanowiła ona coś w rodzaju połączenia między domem Nottów a Hogwartem, jego prawdziwym Domem.
Chłopak odłożył na moment figurkę i jeszcze raz zajrzał do pergaminu.

Już jest strasznie tłoczno, a mają jeszcze przyjechać rodzice taty. No i moi kuzyni wszędzie biegają. Dam je sklątkom na pożarcie Muszę ich czymś zająć.
Kocham moją rodzinę, to, że jest ona taka duża, ale, hm, może gdybym miała jej trochę mniej, czułabym się lepiej? Nie taka… zabiegana.

Mała rodzina nie jest taka fajna jak ci się może wydawać, Granger – pomyślał z goryczą szarooki.
Zazdrościł jej. Tego, że dom dziewczyny pewnie był przepełniony radością, ciepłem, miłością. Tego, że nie brakowało w nim rodziny. Tego, że jej Święta wyglądały sto razy lepiej od jego Świąt.
Gdyby ojciec poznał te myśli, Teodor już leżałby w rodzinnym grobowcu Nottów.
Powrócił wspomnieniami do ostatniego przed wyjazdem z Hogwartu spotkaniu z Gryfonką, wtedy, na przyjęciu u Slughorne’a.
Tańczyli. Miał ją wyjątkowo blisko siebie. Zabini. Nauczyciel eliksirów. Draco.
Coś mówiło mu, że to przez Blaise’a tak niespodziewanie zniknęła. W jednej chwili rozmawiali o Bożym Narodzeniu i prawie był gotów zmienić dla niej swoje plany, w drugiej jej ciało przyległo do jego ciała, a już w następnej pojawił się ciemnoskóry Ślizgon, wszystko burząc. Jeszcze chciał tańczyć z Granger, też coś!
Ta propozycja od razu mu się nie spodobała. Bo niby co taki Blaise mógłby mieć do szatynki? Oczywiście oprócz uprzedzeń i wyraźnego obrzydzenia w oczach.
Przez dłuższą chwilę nie spuszczał z nich wzroku. Nie chciał jej zostawiać, nie samej w ramionach takiego… człowieka. W końcu jednak musiał. Znikąd pojawił się Slughorne i niemal siłą zaciągnął Teodora prawie na drugi koniec sali, by poznać go z jakimiś wpływowymi osobistościami. Czarnowłosy musiał chociaż udawać, że wszystko go interesuje, zachowywał się kulturalnie, grzecznie, wręcz uroczo, aż wreszcie pokornie przeprosił towarzystwo jakichś starszych czarodziejów, po czym ruszył w stronę Granger.
No i wtedy wparował Draco, zrobiło się zamieszanie, a kiedy wszystko wróciło do normy, Gryfonki nie było.
Szlag, szlag, szlag.
Nawet się z nią nie pożegnał.
Ugh, zrobił się sentymentalny. Fuj.
To takie… niepodobne do niego.
Teodor westchnął. Jego dłoń trzymająca pergamin opadła na miękką pościel. Chłopak wpatrzył się w biały sufit nad swoją głową.
Co ty ze mną zrobiłaś, Granger?

***

Idąc na przyjęcie u McKinnsów, Teodor spodziewał się absolutnie wszystkiego. I wielkiej sali balowej wypełnionej po brzegi gośćmi, i tego, że będzie obrzucony karcącymi spojrzeniami za swój zdecydowanie zbyt luźny strój jak na tak „ważną” uroczystość, i tych wszystkich ludzi, których oczywiście musiał poznać.
Ale jednego nie przewidział. Tej jednej jedynej kwestii, która zdenerwowała go do tego stopnia, że słysząc pełne dumy słowa swojego ojca, wszystkie kieliszki w promieni kilku metrów, łącznie z jego własnym, pękły z donośnym hukiem.
Jak się okazało, trzydziestego grudnia, dokładnie o dwudziestej dwadzieścia, jakby to była jakaś magiczna godzina, Teodor Nott poznał swoją przyszłą żonę.
Cholera.
Cholera jasna z ciemną tańcząca.
A nawet kurwa mać.
Rozmawiali akurat z panią McKinns, wysoką, smukłą, pełną stateczności i elegancji, czarnowłosą kobietą, kiedy niespodziewanie obok niej pojawiła się jej młodsza kopia. Tyle że dwa razy piękniejsza.
Szczupła, ale nie chorobliwie chuda, średniego wzrostu Meredith uśmiechała się przyjaźnie do swoich gości. Swoich, bo to z okazji jej urodzin odbywał się ten wystawny bal. Piętnastolatka wcale nie wyglądała na swój wiek. Regularne acz wyraźne rysy twarzy dodawały jej lat, w dużych, niebieskich oczach odbijało się światło kryształowego żyrandola wiszącego nad głowami przybyłych, blada skóra zdawała się być całkowicie nieskazitelna. Długie, ciemne, proste włosy opadały jej na plecy, a z pełnych ust ani na chwilę nie zszedł uśmiech. Na domiar złego ubrana była w ładną, zieloną sukienkę.
Dzień śmierci Teodora Notta właśnie nadszedł!
Po krótkiej pogawędce pani McKinns zaproponowała, by młodzi zostali sami. Matka z ojcem zgodzili się i podążyli za gospodynią, która zaczęła poznawać ich z innymi gośćmi. Jak się okazało, Meredith wcale nie była taka zła, jak Ślizgon na początku myślał. W ciągu kilkuminutowej rozmowy dowiedział się, że dziewczyna uczęszcza do Beauxbatons, a jej ulubionym przedmiotem jest alchemia.
Dlaczego to musiało trafić na niego? Dlaczego ONA musiała trafić na niego?
– To małżeństwo będzie bardzo dobre dla naszej rodziny – rzekł z powagą ojciec, nie patrząc na syna, a uśmiechając się do innych zebranych. – Połączenie dwóch szlachetnych, czystokrwistych rodów to coś, o czym marzyłem, odkąd pojawiłeś się na świecie.
I wtedy popękały kieliszki, wszystkie oczy zwróciły się na Teodora.
A w nim samym gotowała się wściekłość.
– Szkoda, że nie myślałeś tak o Lilian – warknął, po czym odwrócił się na pięcie i ignorując krew spływającą po jego dłoni, ruszył do wyjścia.
Lubił jasno stawiać pewne sprawy, ale ta nie dołączyła do grona tych, które w jakimś stopniu mu się podobały.
Małżeństwo. Z Meredith.
Boże, chroń.
No dobrze, może i była ładna. Może nie sprawiała wrażenia zadufanej w sobie, czystokrwistej damulki. Może całkiem nieźle mu się z nią rozmawiało.
Ale ona, do cholery, nie nazywała się Hermiona Granger.
Kilka następnych godzin spędził na szlajaniu się po olbrzymiej posiadłości McKinnsów z butelką czerwonego wina w dłoni. Czasem spotykał jakiegoś uczestnika balu, lecz im wyżej się wspinał, tym muzyka bardziej cichła i robiło się coraz puściej. Mijał kamienne rzeźby przedstawiające dawnych członków rodu albo po prostu będące dziełami sztuki, przypatrywał się obrazom, których postacie zdawały się patrzeć na niego złowrogo, muskał opuszkami palców gobeliny na ścianach.
Dwór Malfoyów się nie umywał. Absolutnie.
Teodor przestał się dziwić, dlaczego dla jego ojca tak ważne było małżeństwo syna z Meredith.
Chłopak w końcu trafił do jakiejś ładnej, przestronnej sypialni dla gości. Jednoosobowe łóżko, komoda, fotel, stolik, parę lamp. Wszystko utrzymane w jasnych, kremowych i karmelowych barwach. Uważając, by nie rozlać reszty wina, Teodor położył się na miękkim posłaniu. W jego głowie krążyły chaotyczne, całkowicie niepoukładane myśli.
Meredith i on to nie byłoby dobre połączenie. Nie dogadywali się tak jak chciałby, żeby się dogadywali. W ich rozmowie tkwiła jakaś taka… sztywność. Może spowodowana pierwszym spotkaniem. To było coś, czego w sumie nie potrafił do końca określić, ale na pewno nie powinno znajdować się w tamtej konwersacji.
Pierwszej i zapewne ostatniej, bo Teodor nie miał najmniejszego zamiaru ciągnąć znajomości z jedyną córką McKinnsów.
Zaczął się zastanawiać, czy sama Meredith wie o planach rodziców. Bardzo ambitnych swoją drogą. Jeśli tak, to czy zaakceptowała je w pełni? Czy się cieszyła? Nie, raczej nie. Byłaby upośledzona, gdyby czuła radość z powodu planowania życia przez matkę i ojca.
Poroniony pomysł. Małżeństwo. Zaraz po zakończeniu przez nią edukacji, czy za jakieś trzy lata. Dobrze, że Teodor miał przynajmniej trochę czasu, by spróbować odwieść od tego pomysłu swoich rodziców.
Albo po prostu zabić ojca.
Jedno z dwóch.
Pociągnął łyk prosto w butelki.
Nie, to się nie mogło dziać naprawdę. Leżał na łóżku w jakimś pokoju w absolutnie nieznanej przez niego części domu, na wpół schlany, żłopiąc wino z gwintu jak jakiś menel.
To było niegodne. Musiał się ogarnąć.
Z trudem podniósł się z posłania. Starając się ustać na nogach, usłyszał stuknięcie, jakby coś upadło na podłogę. Spojrzał na dół.
– Co to tu…
Schylił się i podniósł figurkę, którą dostał od Granger. Skąd ona się tu wzięła?
Ach, no tak. Zanim wyszedł, włożył ją do kieszeni spodni tak o, żeby mieć cząstkę Granger przy sobie.
– Och, Boże… – burknął pod nosem. – Ten sentymentalizm…
Wskazującym palcem dotknął główki lisa, jakby chciał go pogłaskać, a wtedy on ożył. Teodor zamrugał szybko, widząc, że zwierzę porusza ogonem, kręci nosem, po czym zeskakuje z podstawki, na której się wcześniej znajdował, i owija się wokół palców chłopaka. Następnie wskoczyło mu na nadgarstek. Usiadło na nim, wlepiając ślepia prosto w swojego właściciela.
Teodor zaśmiał się głośno.
– Boże, jestem pijany! – zawołał z goryczą.
Po kilku chwilach lis wrócił na swoje miejsce i znieruchomiał. Ślizgon włożył go z powrotem do kieszeni spodni. Poprawił marynarkę, przeczesał palcami włosy. Opuścił pokój, postanawiając udawać, że akceptuje decyzję ojca. Ba! Że nawet ją popiera.
Musiał grać. Inaczej matce mogłoby się coś stać.
Właśnie. Czy ona też wiedziała? Czy ona też to zaakceptowała? A może ona poddała taki pomysł? Z panią McKinns wyraźnie się dogadywały, całkiem nieźle w dodatku…
Teodor doszedł szybko do wniosku, że nie mogłaby mu tego zrobić.
W tamtej chwili postanowił również wspomóc rozwijanie się jego relacji z Granger. Po części na złość ojcu, ale także ze względu na swoje własne dobro.
Nieważne, że Gryfonka wciąż doprowadzała go do szewskiej pasji.
Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił.
Boże.
W dodatku był masochistą.
Parsknął śmiechem.
Granger, Granger. Gdybyś tylko wiedziała…
_______________
Nie sądziłam, że z tym rozdziałem będą takie trudności, rili. Pisało mi się go okropnie, wolę, jak dzieje się więcej, a nie… Przyznaję, od dawna wiedziałam, że będę musiała walnąć taki „zapychacz”, jednak strasznie chciałam pokazać Święta u Hermiony i Teodora, oraz ten bal u McKinnsów. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Postanawiam poprawę.
Za dokładnie tydzień, dwudziestego ósmego maja… będę miała urodziny, ahuh. Piętnaste konkretnie, taki ze mnie staruch. Planowałam z tej okazji sprezentować Wam nowy odcinek, ale nie obiecuję, że mi się uda. Tydzień to wbrew pozorom bardzo mało czasu na napisanie porządnego rozdziału, zwłaszcza że ostatnio zrobiłam małą rewolucję w fabule i sama jeszcze się w niej trochę gubię. No, ale pożyjemy, zobaczymy, trzymajcie kciuki, by mi się udało ^^’
Co jakiś czas robię porządne czyszczenie Subskrypcji. Wiele osób od dawien dawna nie daje znaku życia. Ładnie proszę o jakiś odzew wszystkich, których informuję i którzy faktycznie czytają, a którzy milczą od co najmniej trzech miesięcy. Inaczej wywalam z informowanych. Wystarczy zwykłe „Hej, informuj mnie dalej” albo „Ziom, ja serio tutaj bywam, informuj”, przyjmuję każdą oznakę dalszego istnienia. Macie czas do ostatniego dnia roku szkolnego, czyli bodaj do 28 czerwca, wtedy zrobię ładne porządki i o ^^
No, nie zanudzam dłużej. Biegnę uczyć się historii, bo jutro spłonę. Booya!

Empatia

21 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. To może na początek skomentuję szablon. Taki zarąbisty jest. Doprawdy, dlaczego nie mam photoshopa, a w gimpie nie potrafię nic robić? Też chcę mieć takie cudeńko na swoim blogu, no. Przez ciebie będę narzekać xD
      Okej, rozdział. To Hermiona może używać magii poza Hogwartem? To już ten wiek? Jezu, nie pamiętałam :o. To znak, że znowu muszę przeczytać Harry'ego Pottera. Takich rzeczy nie pamiętać to skandal. Ale wracając do tematu... Bardzo podoba mi się ten rozdział. Czuć tę atmosferę świąt, miałam wrażenie, ze widzę te dzieci biegające po domu. Też chcę tak opisywać wszystko ._.
      Święta u naszego Teosia jakoś nie są wesołe. Nie, żebym się tego nie spodziewała (teraz sobie wyobraź takie zajefajne przekreślenie, którego nie mogę napisać, bo blogger jest głupi) przez zapowiedzi (koniec wyimaginowanego przekreślenia), w końcu jest z rodziny czystokrwistych, oni za fajnie w te święta nie mają. Podoba mi się Nott, ma taki wojowniczy charakterek. I ta ironia. Taki uroczy jest w tym swoim wrednej, ale nie za bardzo ślizgonowej mowie o szlamach. Tak ich zjechać to tylko Teoś mógł. <3
      Bal u McKinnsów... jakoś tam pozytywnych emocji nie widzę. Nie lubię ich. xD Mam fazę pt. "Teodor powinien być z Hermioną i to jak najszybciej". Tak, dostałam głupawki, pisząc ten komentarz. Ech, mam nadzieję, że uda mi się go dokończyć, bez większych głupot.
      Teodor zaczyna myśleć tak, jak ja chcę, żeby on myślał. To takie fajne uczucie xD
      "Nieważne, że Gryfonka wciąż doprowadzała go do szewskiej pasji.
      Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił."
      - ten fragment rozwalił mnie. Po prostu zaczęłam się przy nim śmiać jak głupia. :)
      Ekhem, Ematio, wiesz, skoro ty narzekasz, że masz 15 lat, to co mam powiedzieć ja? W październiku, za pewnie jak zwykle w jakąś ulewę będę miała 16 urodzinki. Taka sweet szesnastka. Po prostu się doczekać nie mogę. -.-
      No, cały komentarz napisany, niepotrzebna uwaga ode mnie też. To w sumie to teraz już tylko pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia na histori :)

      Usuń
  2. OMFG! <3
    No niee, pijany Teodor xD
    Po prostu uwielbiam Cię za to, że Teo ruszy w końcu to chude dupsko :D
    Informuj mnie dalej ;)
    Całuski!

    OdpowiedzUsuń
  3. Super :D cieszę się że dodałaś nowy rozdział;) nienawidzę ojca Notta >:( i jeszcze to małżeństwo !! mam nadzieje że nie dojdzie do skutku :D rozwalił mnie ten fragment "Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił.
    Boże.
    W dodatku był masochistą." no nie wiedziałam że ma on takie zakusy :D czekam na nn :* Calineczka:*

    OdpowiedzUsuń
  4. Z jakiegoś dziwnego powodu moje komentarze zawsze są jakieś długie, więc postaram się krótko i zwięźle.
    Mówisz, że "zapychacz", ale moim zdaniem to fajny pomysł, żeby pokazać jakie różnice są między światem Hermiony, a Teodora. Przez cały czas, gdy pisałaś perspektywą Teosia marzyłam, żeby stamtąd uciekł do Hermiony, która pokaże mu jakie święta mogą być cudowne. Biedny Teo.. jego rodzina jest okropna. :(
    Nie wiem, jakie są moje emocje, co do Hermiony odkrywającej przed ludźmi prawdę o umarłych. Z jednej strony wiem, że należy im się to, żeby ludzie znali prawdę, ale z drugiej.. Co jak się jej coś stanie? Albo jej bliskim? Albo Teosiowi? Albo .. Boże, sama nie wiem, mam złe przeczucie. Mam nadzieję, że Teo jakoś ją od tego odciagnie, choćby na trochę, albo pójdą do kogoś w tej sprawie. Kogoś kto ma większą władza niż oni.
    Co do przyszłej żony Teosia.. NIE, NIE, NIE, NIE. Teodor nawet się ze mną zgadza. Ha, i niech nie mówi, że nie kocha Hermiony! Serce normalnie mi sie stopiło gdy przeczytałam "Ale ona, do cholery, nie nazywała się Hermiona Granger." To takie słodkie, że Teo myśląc o małżeństwie, myśli o Granger. <3 Chyba mój ulubiony kawałek, jak i końcówka. Rozbawiło mnie "Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił." xd hahah ;) no i w ogóle podoba mi się to, że oboje już rozumieją, że to coś więcej niż przyjaźń. Wcześniej jakoś to od siebie odpychali,a tu proszę, Hermiona sama nawet przyznała, że może się w nim zakochała. I słodko, że dała mu prezent na święta. I ona sprawia, że Teo jest szczęśliwy i och.. taka szkoda, że uciekła z przyjęcia u Slughorna :( niech już wrócą do szkoły, niech już coś się między nimi wydarzy, bo moje biedne serduszko nie wytrzyma :)
    Och, chyba znowu mi długo wyszło.. co za życie..
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. directionerka11220 maja 2013 22:24

    OMG ! To jest boskie uwielbiam twój styl pisania a ten fragment jak Teoś przeciwstawił się ojcu i dziadkowi był boski !!! Nie wyrabiam ze szczęścia że dodałaś rozdział . Życzę weny i serdecznie pozdrawiam ; )

    OdpowiedzUsuń
  6. Szczerze? Zaczęłam czytać o tych świętach i choć zrobiło mi się tak przyjemnie, bo zima to moja ulubiona pora roku, to bałam się że cały rozdział będzie taki, czyli w sumie zero akcji, istna sielanka
    Akcja z tą przyszłą żoną mnie zaskoczyła, ale pozytywnie, mam nadzieję że ten wątek jeszcze trochę namiesza
    Jednak najcudniejsze opisy przeżyć Teodora, choć dobrze że nie pała on wielką miłością nad życie i do grobowej deski to miło przeczytać że coś czuje do H.G.
    Tylko tak dalej! <3

    Marta

    OdpowiedzUsuń
  7. Ahahahhahahah xd teksty Teo są poprostu piękne ! I ten cały ślub, ahah XD rozdział naprawdę fajny, myśle, ze dobry pomysł pokazać jak spędzają święta ;D Jestes genialna, wiesz ? Och, jak sie cieszę, ze znalazłam tego bloga ! No nic, ja juz lecę spać, a Tobie życzę duzo szczęścia Kochana ! ;)
    PS Moglabys dodać mnie do informowanych, czy coś ?

    OdpowiedzUsuń
  8. Jeżeli to był zapychacz to powiem ci, że był doskonały i dokładnie taki na jaki może czekać czytelnik. Właściwie to każdy rozdział czytam z zapartym tchem i niemal codziennie wchodzę na swojego bloggera żeby zobaczyć czy czegoś nie dodałaś. Jak ty to robisz? Hę? Piszesz doskonale, wywołujesz tyle emocji, że mało brakuje a sama się zakocham w Teodorze xd

    Są oni. Nie znają swoich wzajemnych uczuć, chociaż jak to ujęła Hermiona, coś zaczyna między nimi być. Nie potrafię określić czym to "coś" jest na podstawie przeczytanych rozdziałów, ale coraz bardziej mnie nakręcasz, a ja mogę tylko czekać i czekać aż coś się wydarzy.
    Ten twój "zapychacz" (tak, specjalnie piszę w cudzysłowie) bardzo wiele pokazał, na przykład takie święta. U Hermiony są one naprawdę magiczne, rodzinne i pełne miłości. Natomiast Teodor wolałby uciec z domu i spędzić te dni w samotności, z daleka od swojej arystokratycznej i sadystycznej rodziny. Nott jest naprawdę wyjątkowym chłopakiem. Pewnie wielu jego znajomych ze Slytherinu będzie zachowywało się w przyszłości tak jak jego ojciec. A on nawet nie podniesie głosu, nie uderzy nikogo. Natomiast jest pełen uczuć. I wiesz, takiego bohatera naprawdę trudno wykreować.
    Na miejscu Hermiony nawet nie narzekałabym, że jest tak tłoczno w święta. O to chyba chodzi, kiedy przyjeżdża rodzina i trzeba pobawić się w gospodynię, żeby zadowolić gości. To jest naprawdę miłe uczucie widzieć uśmiech na twarzach członków rodziny.

    I to małżeństwo Notta. Jak ja się kurde cieszę, że ten wątek się pojawił. No, po prostu je uwielbiam. Teodor będzie się długo bronił przed tym ożenkiem, tego mogę być pewna. Świadomość tego, że za trzy lata musiałby ożenić się z całkiem nieznaną mu dziewczyną... Ach, tylko czekać aż Hermiona się o tym dowie i sama zniknie z jego życia. Chyba że ona posługa rad dwóch najważniejszych kobiet w swoim życiu i będzie o niego walczyła.

    I ten Cryte... Powraca. To oznacza, że zaczną się kłopoty i te zbrodnie wrócą? Ciekawe, o robi Hermiona w tej sprawie. Bo coś jej zaświtało w tej mądrej główce, prawda? Na pewno :)

    Ściskam, Donna W.
    [ trzy-wspomnienia ]

    OdpowiedzUsuń
  9. Huhuhu <3
    Teodor i Hermiona wreszcie przyznali sami przed sobą, że coś do siebie czują. Jakie to słodkie!
    Czytając o świętach w domu Nott'ów stwierdziłam, że najchętniej spakowałabym Anthony'ego do jakiegoś mało wygodnego kufra, zaniosła "przesyłkę" na pocztę i poprosiła, aby wysłali go gdzieś daleko w kosmos, bez możliwości powrotu. Nikomu nie życzę tak wyrodnego, chamskiego, okropnego, złośliwego, koszmarnego ojca. Nikomu.
    I absolutnie, podkreślam: ABSOLUTNIE, nie zgadzam się na małżeństwo Teodora z Meredith. Niech sobie dziewczyna poszuka kogoś innego, młody pan Nott jest zarezerwowany dla Granger!
    Trochę długi ten mój komentarz wyszedł.
    Pozdrawiam serdecznie.
    P.S.
    Twoje urodziny zbiegają się z terminem oddania mojego referatu, taka ciekawostka :) Mieć piętnaście lat... Już nawet nie pamiętam tych odległych czasów ;D

    OdpowiedzUsuń
  10. uwielbiam tego bloga ! :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Początek rozdziału i opis świąt u Granger rzeczywiście mnie znudził, ale rozdział, chociaż nie ma w nim akcji, wcale nie jest zapychaczem. Klimat domu Notta i jego rodziny ukazałaś wzorowo. Czytając zapowiedź, spodziewałam się, że Teodor zostanie z kimś zaręczony, co nieźle skomplikuje wszystko tak, jakby to już nie było skomplikowane. "W tamtej chwili postanowił również wspomóc rozwijanie się jego relacji z Granger" - OMG! OMG! Jakie postanowienie, aż się nie mogę doczekać. Na miejscu Notta próbowałabym uciec z domu(jak Syriusz), tylko że on, jak sama wspomniałaś nie ma do kogo i jeszcze na dodatek problem z matką. Byłabym wielce szczęśliwa, gdyby udało Ci się dodać nowy rozdział już za tydzień, ale przecież nic na siłę, zwłaszcza, że niedługo masz urodziny i pewnie spędzisz trochę czasu z przyjaciółmi. Pozdrawiam i życzę dużo weny!

    OdpowiedzUsuń
  12. Condawiramurs21 maja 2013 23:09

    podobało mi się, szczególnie z powodu tego kontrastu i choć Hermkiona musiała mieć wspaniałe święta, to fragmenty nt Teodora bardziej mnie wciągnłey głównie z powodu niesprawiedliwości, która z nich biła... POdobało mi się, że potrafił się sprzeciwić, mimo że wiedziął, jaką kare otrzyma, jednak na razie przynajhmniej nie potfai zrobić czegos takiegoi jak Syriusz. może ze względu na matkę? nie do końca rozumimem jej rolę, czy pochodzi ona z jakiegoś znamienitego rodu? Bo jakoś nic na to nie wskazuje... ponadto co do fragmentu z balem, spodziewałam się tego, ale zdecydowanie nie sądziłam, że opiszesz to w taki sposób, bardzo lubiłam perspektywę pijanego sentymentalnego Notta xD jednak ten dom miał jakieś plusy, był tak duży, że mógł w sopkoju sobie pobyć xD mam nadzieję., że faktycznie wprowadzi w życie ten plan zacieśniania relacji z granger, Meredith jest fakna, ale pewnie znajdzie sobie kogoś innego :p Inna kwestia, że pojawił się problem Cryte myślę, że w takiej sytuacji muszą zdecydować się , by jak najszybciej Dumbledore dowiedział się o całek akcji, ten facet nie może wrócić do tego, co robił....

    OdpowiedzUsuń
  13. Tak miło było poczytać sobie o Świętach, mając tę świadomość, że jeszcze tyle czasu do nich zostało.
    Bardzo podobały mi się Święta w domu Hermiony. Te wszystkie opisy pozwalały na całkiem niezłą wizualizację. Rodzinne Święta są najlepsze:) Nie ukrywam, że przez cały czas się uśmiechałam, czytając nocną rozmowę Hermiony z babcią i mamą. To zbyt piękne... Jeśli uznajesz ten rozdział za zapychacz, to ja chcę więcej takich:)
    Było tak dużo Notta, a i tak mogłabym jeszcze poczytać, co tam siedzi w jego głowie. Jest mi go tak szkoda. Biedny, biedny Teoś. To cud, że pozostał takim porządnym człowiekiem, mając za ojca potwora. Tata - Nott rzadko się pojawia, a budzi we mnie ogromną niechęć. Jak mógł uderzyć Teodora? Okropne!
    Myślałam, że tą szczęściarą, która ma zostać żoną Notta, okaże się Ivy. Dobrze, że nie trafiłam. Ale i tak się zirytowałam, kiedy wyszło na jaw to całe zaaranżowane spotkanie przyszłych małżonków.
    Wracając jeszcze do Hermiony, trochę się martwię, że postąpi lekkomyślnie i ruszy tę sprawę umarłych, bez konsultacji z Teodorem.
    Nie, nie mogę zignorować tego zadania o Hermionie i jej różdżce:) To było epickie. Nie posądziłabym Notta o takie myśli. W sumie, o wiele myśli z dzisiejszego rozdziału bym go nie posądziła. Punktuje:)
    A ten szablon... Wchodzę tu co jakiś czas, żeby się na niego pogapić. Idealny.
    Baaardzo dobry rozdział. Lubię, kiedy wszystko jest porządnie rozpisane. Czekam na kolejną część z niecierpliwością.
    Ściskam i pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja ci zazdroszczę tego, że - choć z trudem - potrafisz właśnie tak rozciągnąć tekst. Pewnie mi zajęłoby to 2 razy mniej miejsca, chociaż... ty chyba masz większą wprawę w pisaniu, bo ja ledwo co opublikowałam pierwszy rozdział mojego "dzieła" :D

    Rozdział inny, bez Hogwartu, za to z porównywaniem transmutacji do biologii (jak dla mnie porównanie dziwne :D), z opisem cudnych świąt... Szczerze, na początku miałam dość. Za to już Teoś mnie zadowolił - może przez to, że przygotowuję się do jutrzejszej (dzisiejszej) małej, rodzinnej awantury. Na szczęście nie z rodzicami.

    Tekstem na fejsie o stanie cywilnym Notta po prostu się przeraziłam. Cieszę się, że mam już to za sobą i wiem, co i jak. Intryga trochę mi przypomina jakąś telenowelę i, podobnie jak cały rozdział, nie do końca wpasowała się w klimat, ale myślę, że po powrocie bohaterów do Hogwartu już mi się wszystko w głowie poukłada.

    Dobra... co do ślubu, to niech się dzieje co chce, bo przecież Hermiona i Teodor i tak będą razem. Błagam cię tylko, żeby nie doszło do sceny ślubu w stylu "(...) lub niech zamilknie na wieki" i nagle zapłakana Hermiona krzyczy "Nie!" i ucieka sobie z Teosiem. Wierzę jednak, że tego nie zrobisz :)

    Piętnastka? No patrz, a ja myślałam, że jesteśmy rówieśniczkami. A jednak się pomyliłam.

    OdpowiedzUsuń
  15. Matko, nareszcie rozdział! ^^ Jestem świeżo po przeczytaniu, więc... xD

    Rozdział jest jak zwykle dla mnie świetny, wspaniały itd. Kocham po prostu <3
    Pojawia się Teodor i nawet w znacznej części rozdziału. Wiesz, jak to uwielbiam, no nie? ;p
    Rodzice Teo są.. brak słów.. jak matkę jeszcze mogę zrozumieć, to ojciec mnie wkurza. Taki prostak z wyższych sfer. I don't like it. Dziadkowie tak samo. Zwłaszcza "dziadek", psychol normalnie. Razem z babcią i ojcem są siebie tam warci.
    Do tego ten pomysł ze ślubem Teodora. Nie, nie, nie i NIE! Nie zgadzam się, Nott jest Hermiony i koniec. Takie jest moje zdanie ^^'

    Święta u Hermiony były... z lekka... zbyt idealne? Tak trooszeczkę. Rzadko, naprawdę rzadko, spotkam się z takim opisem. Serio. Ale może to jest tylko moje odczucie... lecz nagle pojawiły się święta Notta i pojawił się.. bilans.. lub raczej mam inne, lepsze określenie.. kontrast. Bardzo dobrze ci to wyszło, skontrastowanie tych dwóch "idealnych" świąt. Naprawdę dobrze.

    Rozdział jest inny, nie ma w takim stopniu Rona i tej bandy, co mi się spodobało bo nie specjalnie ich tam lubię. Ale to swoją drogą.
    Ach.. klasa humanistyczna się odezwała. Heh ^^'
    Pozdrawiam serdecznie <3

    OdpowiedzUsuń
  16. Naćpana_Szczęściem ♥♥♥25 maja 2013 15:17

    Hej^^ Zacznijmy od tego, że rozdział nie jest zapychaczem, tylko kawałem świetnej roboty. Znakomicie mi się go czytało. Niemal czułam tą magię świąt.
    Rodzina Hermiony jest niesamowita. Podobało mi się, gdy babcia mówiła do niej Mia. Ładne zdrobnienie. Rozmowa z wujkiem Frankiem była świetna. Gdy o niej czytałam, cały czas się uśmiechałam.
    Miona ma fajną mamę i babcię. Fajnie się czytało ich rozmowę o Teodorze. I ta rada mamy i babci, żeby o niego walczyła. Cudowne.
    A więc Cryte wraca do gry. I to już nie długo. Oj, będzie się działo. Czuję, że Hermiona nie da sobie spokoju ze sprawą umarłych i wszystko ujrzy światło dzienne. To w końcu Hermiona. Nie byłaby sobą, gdy nie starała się o wymierzenie sprawiedliwości.
    Święta u Teodora były tak inne niż te u Mionki, że aż mnie zmroziło. Tak strasznie się różniły. U niej taka sielanka, a u niego? Szkoda gadać. Ale podobało mi się to, że się postawił dziadkowi i ojcu. Tylko, że się mu potem nieźle oberwało. Współczuję mu takiego ojca. Dobrze, że chociaż ma matkę, która naprawdę go kocha.
    Prezent od Hermiony był słodki. I jeszcze ten list od niej. Dobrze zrobiła, że do niego napisała. Przynajmniej tym w jakimś stopniu poprawiła mu humor.
    No to się porobiło. Meredith ma być żoną Teosia? To chyba jakiś żart! Nieźle mnie ta informacja zatkała. I chyba nie tylko mnie. Teoś też był mocno wkurzony^^
    Rozdział bardzo mi się podobał. Wspaniale pokazałaś te różnice miedzy rodzinami Teodora i Hermiony.
    Rany, ja chcę wiedzieć, co będzie dalej. To opowiadanie to jedno wiele cudeńko! Podziwiam cię, że umiesz tak świetne pisać!:**
    Pozdrawiam, ściskam cieplutko i życzę dużo, dużo weny!:D

    OdpowiedzUsuń
  17. Domyślam się, że trudno było pisać o świętach w maju, ale wyszło Ci to świetnie. A wiadomość o żonie dla Teosia mnie rozwaliła ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. Wiem, że dawno ten rozdział się tu ukazał.. ale, ale ZABIJĘ! Jak to żona Teodora?! Jak to ? Dostanie Ci się ode mnie za to. Na początku, słodkie święta, słodki lisek, ah ah. A na końcu.. moja śmierć też jest bliska. Idę czytać dalej.

    OdpowiedzUsuń
  19. Jestwm bardzo zadowolona z tego że umiescilas tu święta z perspektywy Teodora i z tego ze Teo wreszcie postawil sie ojcu no moze nie do konca ale jednak pokazal ze sie z nim nie zgadza i ten fajny lis ;3 tez taakiego chce *_*
    Ginny

    OdpowiedzUsuń

Za spam gryzę.

Obserwatorzy

Informacje

Belka: Empatia
Treść: Empatia
Szablon: Empatia; kredyty: emmawatsonfan.net, scatterflee.deviantart.com, breatherain.blogspot.com
Favikonka: by-elfaba.blogspot.com
Słowa na szablonie: Red - 'Lost'
Zabrania się kopiowania czegokolwiek. Inaczej poucinam rączki.