Dla Niekonkretnej,
bo cztery cudowne
godziny z Nią,
dały mi
niesamowicie dużo sił
do skończenia
tego rozdziału.
Do
moich nozdrzy docierał łagodny, słodki zapach pieczonego ciasta. Kilka chwil
później, przy dźwięku blachy wyciąganej z piekarnika, w powietrzu zagościła
intensywna, korzenna woń mieszająca się z mocnym aromatem pomarańczy.
Kochałam
Święta chociażby ze względu na domowe wypieki babci Lucy krzątającej się z mamą
po kuchni.
Rodzinny
obiad miał odbyć się jutro. Dzisiaj była Wigilia, ten najbardziej pracowity
dzień. Przygotowania trwały, połowa gości już się zjechała, a my, ja, mama i
babcia, jako trzy gospodynie, odkąd tylko wróciłam do domu, miałyśmy pełne ręce
roboty. One dwie zajęły się wszystkim już tydzień wcześniej, ale wciąż
pozostało sporo do zrobienia, głównie chodziło o potrawy takie jak pieczony
indyk czy – obowiązkowo – pudding. Dlatego z racji że średnio znałam się na
gotowaniu, im pozostawiłam tę kwestię, a z tatą zabrałam się do przystrajania
domu. Z choinką pomogła nam trójka niezwykle chętnych, siedmioletnich
rozrabiaków. Julie, Kate oraz Peter, kuzyni od strony taty, przybyli wraz z
ciocią oraz wujkiem koło południa, nadzwyczaj aktywni i pełni energii. Żeby
jakoś zorganizować dzieciakom czas, przydzieliłam im zadanie ubrania drzewka. Porywając
z półmiska mandarynkę, pobiegłam na górę po otulonych małymi dywanikami
stopniach. Na piętrze mieściło się aż sześcioro drzwi. Pięcioro z nich skrywało
sypialnie, dwie dla gości, po jednej dla mnie, rodziców i babci, a za ostatnimi
znajdowała się łazienka. Skierowałam się do pierwszych po lewej, do tych o
kolorze jasnego brązu ze złotą literą H
na samej górze. Weszłam do jasnego, przestronnego pokoju i opadłam na łóżko
stojące pod ścianą. Wtuliłam policzek w miękką poduszkę. Wzięłam kilka
głębszych oddechów, po czym zaczęłam obierać mandarynkę.
W
tym roku wyjątkowo czułam tę magię Bożego
Narodzenia. Potęgował to wciąż prószący śnieg, którego w poprzednich latach
było jak na lekarstwo, oraz piękne zapachy zalewające cały dom. Nie wspominając
już o tym, że w pierwszy i drugi dzień Świąt mieliśmy gościć brata mamy, który
po dwóch latach pobytu we Francji zdecydował się wrócić do kraju.
Wujek
Frank zawsze wnosił dużo radości.
Nagle
pomyślałam o Teodorze, o tym, jak on spędzał Święta. Czy jego też zapowiadały
się tak wspaniale.
Aż
przestałam żuć słodki, soczysty kawałek mandarynki.
Na
przyjęciu u Slughorne’a sam powiedział mi, że niespecjalnie cieszy się z
powrotu do domu. Nie dowiedziałam się dlaczego, zresztą nie chciałam zbytnio
drążyć tego tematu. W dodatku Teodor obiecał, że kiedyś mi powie.
Obietnica.
Pierwsza oficjalna, którą złożył.
Mimowolnie
uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie naszego tańca.
– Nie ufam sobie.
– Ale ja tobie
ufam.
Ufał
mi. Ufał, do cholery! Powiedział to!
To
było dziecinne i całkowicie nieodpowiednie, ale wyszczerzyłam zęby niczym
wariatka.
A
później przyszedł Zabini i wszystko zepsuł. Choć nawet przez myśl nie przeszło
mi, by wykonywać jego polecenia, by znów odsunąć się od Teodora, to jednak
zlękłam się tych słów.
Jeśli nie chcesz
go zniszczyć…
Niby
co miało to oznaczać? Pamiętałam, jak Teodor denerwował się, kiedy nagle
zwiększyłam dystans między nami. Gdybym znowu wywinęła taki numer… Aż bałam się
nad tym zastanawiać.
Nagle
usłyszałam skrobanie na parapecie, zaś zaraz potem stukanie w szybę. Szybko
wpakowałam sobie do ust ostatnią cząstkę cytrusa, po czym zerwałam się z
posłania i minąwszy krzesło stojące przy biurku, pobiegłam do okna. Patrzyły na
mnie duże, błyszczące, mądre ślepia Hedwigi.
Wpuściłam
ją do pokoju. Sowa siadła na środku biurka, z gracją wyciągając przed siebie
nóżkę z przywiązaną do niej kopertą. Z szuflady wygrzebałam paczkę krakersów i
dałam jedno ciasteczko Hedwidze.
Ptak przyniósł mi w rzeczywistości dwa listy: jeden od Harry’ego, drugi od Ginny.
Ten od dziewczyny zawierał głównie życzenia, był krótki i nieco chaotyczny, w
dodatku przepełniony bezsensownymi uwagi dotyczącymi Teodora oraz naszego
spotkania na przyjęciu. Na końcu znajdował się post scriptum.
PS Mam nadzieję,
że gdy wrócimy do Hogwartu, będziesz mogła mi dużo opowiedzieć.
Jasne – pomyślałam z goryczą, gdy
rozwaliłam się na wygodnym, obszernym fotelu stojącym w kącie pomieszczenia. Wolisz opowieść o śmiertelnie
niebezpiecznych informacjach na temat Ministerstwa, dziwnych zapędach twojego
chłopaka względem mnie czy może od razu o jego groźbach?
List
od Pottera miał w sobie nieco więcej treści.
Kochana Hermiono!
I
zaczęła się tyrada na temat mojego nagłego zniknięcia z przyjęcia. Nie mogłam
jednak zbyt długo wytrzymać po rozmowie z
Zabinim i korzystając z tego, że Teodor gdzieś się zagubił, uciekłam do pokoju
wspólnego.
Więcej
się z Nottem nie widziałam. O.
Kiedy wrócimy do
szkoły, będę musiał Ci o czymś opowiedzieć. Pamiętasz, jak wywalili Malfoya z
tego przyjęcia? Później… czegoś się dowiedziałem.
Oczywiście,
że pamiętałam. Dzięki tamtemu zamieszaniu niepostrzeżenie się wymknęłam.
Nie chcę pisać o
tym tutaj, ale, Hermiono, mamy problem. W sprawę Malfoya jest zamieszana
inna osoba. Nigdy nie lubiłem nietoperzy, zwłaszcza takich tłustych i wrednych.
Bez
wątpienia chodziło Harry’emu o Snape’a. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się,
co nauczyciel może mieć z tym wspólnego, jednak w końcu odpuściłam. Nie warto
było się tym zadręczać, skoro nie wiedziałam dokładnie, o co chodzi
przyjacielowi.
Pod
koniec listu okularnik przeszedł do kwestii Rona, a raczej jego wściekłości na
mnie. Z powodu Teodora, ekhem.
Delikatnie
zasugerowałem Ronowi, że może po prostu przestaliście już skakać sobie do
gardeł i żeby się tak nie rzucał. Niestety, on uważa inaczej, przecież go
znasz.
O
tak, zdecydowanie. Od dłuższego czasu podejrzewałam, że takie mogą być skutki
mojej relacji z Teodorem. Nie chciałam stracić rudzielca. Nie znowu. Nie po
tych wszystkich kłótniach.
Zaciskając
wargi, schowałam listy do koperty, którą następnie rzuciłam ze złością na
łóżko.
Choć
zdarzało się to naprawdę rzadko, odezwał się we mnie wyjątkowo buntowniczy
głos, krzyczący głośno, że nie powinnam niszczyć wszystkiego, co do tej pory osiągnęłam,
bo Ron tak chce.
***
Właśnie
wypuściłam z pokoju sowy z prezentami świątecznymi, kiedy rozległ się dzwonek
do drzwi frontowych.
–
Mia, otwórz! – usłyszałam donośny głos z dołu.
Uwielbiałam
takie zdrobnienie mojego imienia. Żadna Miona, Herma czy Hermi nie wchodziły w
grę. Mii nie używał nikt oprócz babci Lucy, ewentualnie czasem mamie coś się
wymsknęło. A ja tymczasem o wiele bardziej od pełnej wersji lubiłam te trzy
literki.
Ubrana
w schludną, granatową sukienkę, z włosami spiętymi z tyłu głowy, zbiegłam po
schodach do niewielkiego, jasnego przedpokoju. Z salonu dochodził gwar rozmów
oraz śmiech dzieci. Minęłam się z ciemnowłosą, niewysoką ciocią Helen, która
obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem, i ruszyłam do wejścia. Otworzyłam drzwi, a
moim oczom ukazała się dwójka roześmianych przybyszów.
–
Babcia! Cześć, dziadku!
No,
to byliśmy w komplecie. Łącznie do obiadu miało zasiąść dwanaście osób. Ja, moi
rodzicie, babcia od strony mamy, jej brat, dziadkowie od strony taty oraz jego
siostra z mężem i trójką dzieci. U nas w domu zawsze przybywało na Święta
mnóstwo osób. Dzięki temu atmosfera robiła się jeszcze cieplejsza i bardziej
rodzinna. Ten okres stawał się magiczny, przepełniony radością, a ja sama
czułam wtedy spokój, bezpieczeństwo, którego zazwyczaj nie doznawałam w aż takim
stopniu.
Po
paru minutach całą trójkę weszliśmy do salonu. W rogu pomieszczenia oświetlonego
przez dużą, wiszącą u góry lampę znajdowała się spora choinka, sięgająca niemal
do sufitu, pięknie przystrojona przez moich kuzynów. Oni sami aktualnie śmiali
się z ciemnowłosym, dobrze zbudowanym i szeroko uśmiechniętym wujkiem Frankiem
z jakichś programów, rozłożeni na kanapie przed telewizorem. Przy kominku
ozdobionym kolorowymi skarpetami i gałązkami ostrokrzewu siedział jasnowłosy,
wąsaty Malcolm, mąż cioci Helen. Na fotel obok niego opadł dziadek Nicolas,
prosząc mnie przy okazji o kieliszek wina imbirowego. Babcia Theresa, po
uprzednim skontrolowaniu stanu czystości regału na książki zajmującego całą
ścianę obok wejścia do salonu, od razu pognała do kuchni, chcąc pomóc mojej
mamie. Po chwili ja również tam się znalazłam, gotowa na wykonywanie kolejnych
poleceń.
Kuchnia
stanowiła główne pomieszczenie w całym domu. Nie żaden salon czy jadalnia. To
właśnie tam działo się najwięcej, choć wcale nie była zbyt wielka. Bez problemu
mieściło się w niej jednak aż pięć osób. Na blatach stały półmiski z różnymi
potrawami; nigdy nie ograniczaliśmy się jedynie do indyka i puddingu. Sałatki,
sosy, jakaś zupa, ciasta, ciasteczka… Aż ślinka ciekła na sam ich widok.
Babcia
Lucy, energiczna sześćdziesięciotrzylatka o rudych włosach, których większość
przyprószyła siwizna, zaglądała właśnie do piekarnika, kontrolując stan dania
głównego. Ciocia Helen wyciągała sztućce z szuflady, zagadując niziutką,
pulchną babcię Theresę wycierającą żółtą ściereczką miskę. No i mama… Była w
trzecim miesiącu ciąży, a już można było zauważyć lekko, leciutko zaokrąglony
brzuszek. Czerwona, dopasowana sukienka niespecjalnie to ukrywała. Kobieta
miała brązowe, kręcone włosy, które jednak tamtego dnia spięła w schludnego
koka. Po niej też odziedziczyłam rysy twarzy – mały, zgrabny nos oraz nieco
pociągłą twarz. Oraz, oczywiście, piegi. Jej oczy różniły się jednak o moich.
Były niebiesko-zielone i bardzo duże. Moje natomiast miały barwę płynnej
czekolady, w dodatku nie grzeszyły wielkością.
Na
twarzy mamy widniał uśmiech pełen zadowolenia nawet przy zwykłym myciu
szklanki. Widząc taki obrazek, sama uniosłam kąciki ust do góry.
–
To jak wam pomóc? – rzuciłam żywo.
Zostałam
wysłana do nakrywania stołu. Ledwo zaczęłam, a już zleciało się trzech małych
pomocników. Blondwłosa Kate z prawdziwą radością zabrała się za wycieranie
talerzy, zaś wysoki jak na swój wiek Peter zajął się rozkładaniem sztućców. Julie,
cała ubrana na zielono, chyba najodpowiedzialniejsza z trojaczków, nadzorowała
z boku całą pracę. Wyglądało to niesamowicie komicznie. Sześciolatka
przyglądająca się swoim pracownikom niczym prawdziwy szef całej firmy.
Ja
stałam z boku, obserwując wszystko i pilnując, by dzieci niczego nie stłukły.
Tymczasem podszedł do mnie wujek Frank, jak zawsze uśmiechnięty od ucha do
ucha. Był chyba jeszcze wyższy od Teodora, musiał mieć metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, o ile nie więcej.
–
Jak tam szkoła? – spytał pogodnie.
W
mojej rodzinie nie wszyscy wiedzieli o Hogwarcie. Rodzice i babcia Lucy musieli
wiedzieć z wiadomych powodów, jednak ciocia Helen dowiedziała się przez
przypadek. W wakacje przed moim pierwszym rokiem niepotrzebnie weszła do
pokoju, w którym ćwiczyłam zaklęcia znalezione w jednej z książek. Ciocia
dostała mini-zawału, ale później przyjęła to z niesamowitym podnieceniem. Tak
wielkim, że wypaplała to swojemu mężowi, który obiecał przypilnowanie żony tak,
by do nikogo już do nie dotarło. Słowa dotrzymał, dzięki czemu reszta rodziny
pozostawała w nieświadomości. Nadal myśleli, że uczęszczam do najlepszego
gimnazjum w Szkocji, oczywiście z internatem, bo tak renomowane szkoły inaczej
nie funkcjonują. Na początku z trudem okłamywałam krewnych oraz swoich
znajomych z podstawówki czy z sąsiedztwa, ale z czasem przekonałam samą siebie,
że po prostu trzeba. Zbyt dużo osób
też nie mogło wiedzieć.
Uśmiechnęłam
się przyjaźnie.
–
W porządku – odparłam, opierając się o ścianę za sobą. – Całkiem nieźle radzę
sobie z chemią.
Mężczyzna
uniósł brwi.
–
Czyżby ścisłowiec? Ja zawsze lubiłem matematykę. Może masz po mnie.
Parsknęłam
śmiechem.
–
Oczywiście. Z matematyki jestem aktualnie na rozszerzeniu, ale miałam ostatnio
trochę problemów z biologią.
–
Jeśli chcesz, to mogę ci pomóc – zaoferował szybko wujek. Miałam ochotę znowu
się roześmiać. Jaki ochoczy. – Mój ulubiony przedmiot. Pani od biologii, pani
Gillis zawsze dawała nam straszny wycisk. Byłem w niej zakochany w piątej
klasie – westchnął z rozmarzeniem.
Przez
chwilę wyobraziłam sobie mojego wujka wzdychającego do McGonagall.
W
momencie mnie zmroziło.
–
Nie, bez obaw – ostudziłam jego zapał. – Jeden kolega mi pomógł i wszystko już
poprawiłam, więc… Mamy też czasem wypady poza szkołę, najczęściej raz w
miesiącu…
–
Jaki kolega? – przerwał mi natychmiast wujek, zabawnie poruszając brwiami.
Och,
a miałam nadzieję, że nie zapyta.
Spłonęłam
rumieńcem, po czym machnęłam ręką.
–
Żaden – ucięłam krótko. – No, ale wracając…
–
„Żaden”? – powtórzył wujek z rozbawieniem. Oparł się o tę ścianę co ja, krzyżując
ręce na piersiach. Patrzył na mnie z góry zupełnie jak Teodor. – Ładne imię. Może
coś więcej?
–
Nie ma o czym mówić – upierałam się. – On… jest i tyle. Pomógł mi, to wszystko.
Zresztą, mam za dużo na głowie, żeby uganiać się za chłopakami, wujku.
Wystarczają mi przyjaciele. On się nie liczy.
Szatyn
już miał odpowiedzieć, kiedy przydreptała do nas Julie. Popatrzyła na mnie
dużymi, zielonymi, odziedziczonymi po tacie oczami.
–
Już, Mia – no, ona też lubiła to zdrobnienie.
Uśmiechnęłam
się i troskliwym gestem położyłam jej dłoń na ramieniu.
–
Dziękuję, Julie. No, to teraz zostawiam was z wujkiem Frankiem, a ja pójdę
sprawdzić, co z puddingiem.
Uśmiechnęłam
się przebiegle do mężczyzny, na co on zaśmiał się głośno.
–
Jeszcze wrócimy do tej rozmowy! – zapewnił. – Dobra, dzieciaki, to kto pójdzie
ze mną na ostatnią bitwę przed obiadem?
Pokręciłam
głową z pobłażliwym uśmiechem i wróciłam do kuchni z zamiarem zagadania cioci
Helen na tyle, by nie wyrwała dzieci z łap złego, nieodpowiedzialnego wujka
Franka.
***
Noc
nadeszła zaskakująco szybko. Obiad się skończył, prezenty ze skarpet rozdane,
dziadek z wujkiem Malcolmem dobrze wstawieni, dzieci śpiące, wszyscy najedzeni.
Czyli typowe Święta. O północy tata pojechał odwieźć babcię Theresę z mężem do
domu, reszta miała zostać u nas jeszcze kilka dni. Ciocia Helen poszła na górę
położyć w moim pokoju Julie i Kate, a w jednym z tych gościnnych Petera. Na dół
zeszła akurat wtedy, kiedy przez drzwi frontowe wszedł zmarznięty i z
zaparowanymi okularami tata. Ściągnął z głowy czarną czapkę, ukazując jasnobrązowe
włosy, które zmierzwił niedbałym ruchem. Niespodziewanie znalazła się przy nim
mama, cmoknęła go w policzek i pobiegła do kuchni ze zduszonym okrzykiem:
–
Przyniosę ciasto!
Tata
posłał w moją stronę zdziwione spojrzenie, na które tylko wzruszyłam ramionami.
–
Hormony?
Tak
więc dalsze posiedzenie tej bardziej wytrwałej familii trwało dalej. Tata
wreszcie mógł dorwać się do alkoholu i po jakiejś godzinie z naszych mężczyzn
tylko z wujkiem Frankiem dało się całkowicie normalnie porozmawiać. Mama piła
ogromne ilości kompotu z suszonych śliwek, dla mnie okropnego, śmierdzącego,
ale ona, choć parę razy tęsknie zerknęła w stronę butelek z różnokolorowymi
napojami wysokoprocentowymi, uśmiechała się lekko, chłepcząc zachłannie ze
swojej szklaneczki. Wcześniej lubiła co jakiś czas zamoczyć usta w alkoholu.
Nie do nieprzytomności, jednak, na Merlina, była dopiero przed czterdziestką!
Coś od życia jej się należało.
Ja
odpuściłam sobie wszelki alkohol, no, może prócz kieliszka wina imbirowego, aby
tradycji stało się zadość. Uśmiałam się z ciocią, kiedy wspominałyśmy stare
czasy, a gdy wujkowie zaczęli napiętą rozgrywkę w szachy, wszelkie rozmowy
umilkły. Przez pół godziny w skupieniu zmagali się razem, dwaj bogowie wojny,
obaj tak samo uparci, waleczni, aż w końcu okazało się, że jest pat i trzeba
wypić za remis.
Cóż,
można też tak.
Około
trzeciej wszyscy już rozeszli się do siebie. Ciocia Helen zaprowadziła wujka
Malcolma na górę, tam, gdzie spał Peter, a wujek Frank rozwalił się na kanapie
w salonie, natychmiast zasypiając. Tata ucałował mnie, mamę oraz babcie, po
czym poszedł na górę, obiecując, że „za tak wyśmienitą wyżerkę jutro robi
wszystkim śniadanie do łóżek”.
–
O ile nie będzie bolała cię głowa, kochanie – skomentowała z przekąsem mama,
lecz tego jej mąż już nie usłyszał.
Wszystkie
trzy, jako że zostałyśmy same, pozwoliłyśmy sobie na całkowite rozluźnienie.
Włączyłyśmy w kuchni niewielkie radio, z którego popłynęły typowe świąteczne
piosenki, umilając nam sprzątanie po pierwszym dniu Świąt. Wraz z mamą
założyłyśmy kolorowe fartuchy, żeby nie pobrudzić sukienek, i wzięłyśmy się za
mycie naczyń. Widząc szatynkę szorującą intensywnie ogromną blachę po indyku,
położyłam jej jeszcze suchą dłoń na ramieniu.
–
Mamo, wiesz, że mogę to zrobić magią? – zaproponowałam łagodnie. – Jestem już pełnoletnia
i mogę używać czarów poza Hogwartem.
Ona
jednak pokręciła głową, uśmiechając się lekko. Nie przerwała pracy ani nie
spojrzała na mnie.
–
Przerwa od szkoły – poinformowała krótko. – Tam na blacie masz miski. Mamo,
mogłabyś wycierać?
Och,
wiedziałam, że tak będzie.
Śmiejąc
się z totalnie wszystkiego, rozmawiając na tematy wszelakie, wreszcie
dobrnęłyśmy do końca. Niewiele przed czwartą zaparzyłyśmy sobie po kubku
herbaty i z ulgą opadłyśmy na taborety przy kuchennym stole.
–
Wujek Frank wspominał, że masz chłopaka – zauważyła zaczepnie mama.
Aż
zakrztusiłam się naparem. Kobiety zaśmiały się, a babcia poklepała mnie po
plecach.
–
Że co mam? – wydusiłam ze łzami w oczach.
–
Chłopaka – powtórzyła mama. – Pomógł ci… w biologii?
Spuściłam
wzrok. Odgarnęłam włosy z twarzy, czując nagły przypływ gorąca.
–
Mój syn chyba po raz pierwszy w życiu ma rację, cuda się dzieją! – ucieszyła
się babcia.
Popatrzyłam
na nią z zakłopotaniem. Ona przyglądała mi się z uśmiechem.
–
Och, przestań, babciu – fuknęłam. – Teodor to nie jest mój chłopak.
Ale w sumie
mógłby nim być.
Natychmiast
odrzuciłam tę myśl.
Natomiast
mama uniosła brwi z zaciekawieniem.
–
Ma bardzo ładne imię – stwierdziła. Pociągnęła łyk z kubka. – Jaki on jest?
Gdyby
nie ta późna (wczesna?) pora, może upierałabym się dalej, ale w tej sytuacji
doszłam do wniosku, że należy skapitulować.
–
Jest… inny – odpowiedziałam powoli. Zacisnęłam dłonie na ciepłym naczyniu. –
Opowiadałam wam, że w Hogwarcie Slytherin strasznie rywalizuje z Gryffindorem,
a Ślizgoni to chamy. Teodor jest właśnie ze Slytherinu, ale różni się od
reszty.
Mogłabym
opisywać go w ten sposób milion razy i nigdy nie miałabym co do tego
wątpliwości.
–
Ma niesamowitą wiedzę – kontynuowałam, patrząc to na mamę, to na babcię. –
Pomógł mi… wciąż pomaga, w różnych sytuacjach. Jesteśmy przy sobie i cóż.
Widzę, że coś zaczyna się dziać, ale nigdy nie będziemy razem.
Boże,
powiedziałam to na głos.
I
wcale nie przyszło mi to ze zbyt wielkim trudem.
Cuda
się dzieją!
Babcia
zacisnęła lekko dłoń na moim nadgarstku. Popatrzyłam jej prosto w oczy. Miały
one prawie taką barwę jak tęczówki mamy, tylko ciut jaśniejszą. Na skórze
twarzy widniała siateczka drobnych zmarszczek, zwłaszcza wokół oczy. Kości
policzkowe były bardzo wydatne, a podbródek wyraźnie wysunięty do przodu.
Czasem
zastanawiałam się, czy za kilkadziesiąt lat będę do niej podobna.
–
Skąd wiesz? – spytała cicho z delikatnym uśmiechem. – Nie możesz przewidzieć
takich rzeczy. Niby dlaczego nie będziesz razem? To zakazane u was w szkole?
–
W magicznym świecie to prawie zbrodnia – wymamrotałam. – On… Ślizgon i Gryfonka
to złe połączenie.
Chciałam
powiedzieć zupełnie co innego.
Chciałam
powiedzieć, że arystokrata i szlama jest złym połączeniem, jednak nie mogłam
wprawić w zażenowanie babci oraz mamy.
Nie
byłam okrutna.
Szatynka
parsknęła śmiechem.
–
I to wszystko? – spytała z niedowierzaniem. – Dlatego robisz takie problemy?
–
Och, mamo, nic nie rozumiesz – zdenerwowałam się. – Teodor jest trudnym
człowiekiem. Pokusiłabym się nawet na stwierdzenie, że jest prostakiem.
–
Zaraz. – Babcia wyglądała na skołowaną. – To Teodor jest inny czy jest
prostakiem, czy może jest innym od reszty prostakiem?
Ręce
mi opadły.
–
Sądzę, że Hermiona ma na myśli wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju prostaka
– rzekła mama znad krawędzi kubka.
Posłałam
jej gniewne spojrzenie.
–
Mamo!
–
No już tak się nie denerwuj – uspokoiła mnie. – Jesteś moją córką, mam cię w
domu przez tak krótki czas, muszę się z kimś trochę podroczyć.
Umilkłam,
wpatrując się w swoją herbatę. Po chwili upiłam jej spory łyk.
–
A jeśli ja faktycznie się w nim zakochałam? – to pytanie wypłynęło z moich ust
szybciej, niż zdążyłam je przeanalizować.
Kobiety
zgodnie się zaśmiały.
–
To o niego walcz – odparła natychmiast babcia. Zerknęłam przelotnie na mamę. Ta
pokiwała głową. – Nieważne różnice. Gdzie znajdziesz kolejnego takie prostaka?
Parsknęłam
śmiechem.
Dopiłam
herbatę, pożegnałam się z tamtą dwójką, po czym poszłam po cichu do pokoju.
Tam
jakimś cudem dotarłam w ciemnościach do swojego łóżka, przy którym zapaliłam
lampkę nocną. Na dostawionym, niezbyt dużym, rozłożonym na środku pomieszczenia
posłaniu smacznie spały dziewczynki. Złote pukle Kate rozsypały się wokół jej
drobnej buźki, dzięki czemu wyglądała niczym mały, kochany aniołek. Julie przykryła się kołdrą po sam nos, przez co w ogóle nie widziałam jej twarzyczki.
Widziałam jedynie mnóstwo prostych włosów o nieokreślonej, brązowo-złotej
barwie, oraz drobne rączki ściskające jakiegoś pluszaka.
I
pomyśleć, że za kilka miesięcy miałam mieć podobnego dzieciaczka w domu.
No,
może nie podobnego, ale równie – albo nawet bardziej – uroczego.
Usiadłam
po turecku na łóżku i spod poduszki wyjęłam świąteczne wydanie „Proroka
Codziennego”. Otrzymałam go dzisiaj rano, ale w domu panowało takie
zamieszanie, że niespecjalnie miałam czas na jego przestudiowanie. Zerkając co
jakiś czas, czy maluchy faktycznie mocno śpią, popatrzyłam na pierwszą stronę.
Poczułam
nieprzyjemny dreszcz na plecach.
Kolejny
atak dementorów.
Niedaleko
mojego domu.
Cholera.
Nikt
z mojej rodziny nie wiedział o sytuacji panującej w świecie czarodziejów i
wolałam, żeby tak zostało. Wolałam, by wciąż wierzyli we wszystko, co mówiono w
telewizji. Wolałam, by ufali przemiłemu spikerowi Joshule mówiącemu o
huraganach, trąbach powietrznych i innych anomaliach pogodowych, niż dowiedzieli
się o prawdziwej przyczynie kolejnych zniknięć ludzi.
Tak
było prościej. Dla nich. Dla mnie.
Rodzice
nie musieli się o mnie martwić. Pozostając w niewiedzy, nie odczuwali
niepokoju, że coś może mi się stać. Hogwart wciąż był najbezpieczniejszym
miejscem na ziemi.
A
ja przynajmniej nie musiałam ich uspokajać. W dodatku wciąż tkwiłam w
świadomości, że siedzą na pierwszym piętrze ciepłej, przytulnej przychodni,
borując, wyrywając i tak dalej. Łatwiej było utrzymać wszystko w tajemnicy, niż
tłumaczyć, dlaczego przez połowę wakacji mój humor wskazywał raczej przejście
traumy, dlaczego nagle przestałam mówić o Voldemorcie, dlaczego praktycznie ani
słowem nie wspominam o czarodziejskiej polityce.
Z
drugiej jednak strony czułam, że to trochę nie fair. Takie utrzymywanie wszystkiego
w sekrecie. Tylko po co mieliby wiedzieć? Chyba tylko po to, żeby wzięli mnie w
trymiga z Hogwartu i zamknęli w mugolskim gimnazjum.
Dziękuję,
postoję.
Ukryłam
twarz w dłoniach.
W
końcu musiałam im o tym powiedzieć. Tylko kiedy? Wtedy, gdy wrócę do domu bez
ręki albo z rozoraną twarzą, bo w Hogsmeade nagle zza sklepu wyskoczy
śmierciożerca? A może wtedy, gdy babcia wyjdzie po bułki do piekarni i już nie
wróci?
Odgarnęłam
włosy z twarzy, biorąc się w garść. Ziewnęłam potężnie, obiecując sobie, że zaraz
pójdę spać, tylko przeglądnę pobieżnie gazetę. Popatrzyłam na zegarek stojący
na szafce nocnej.
Piętnaście
po czwartej. Serio?
No
i tak przewracałam strony, kiedy niespodziewanie moje serce przyspieszyło.
Nagle zabrakło mi oddechu. Tak jakbym w jednej chwili znalazła się w innej,
gorszej rzeczywistości.
Benjamin
Cryte (l.46), po dziesięciu latach przerwy, wraca do polityki na swoje dawne
stanowisko wiceszefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów! 2 stycznia
złoży zaprzysiężenie wobec obecnego Ministra Magii Rufusa Scrimegeoura.
Zamarłam,
wpatrując się w gazetę.
Świetnie.
Świetnie w cholerę.
Czyli
Cryte miał wrócić do gry. Akurat teraz, kiedy ja nie byłam pewna, co robić w
związku z umarłymi.
Czy
wywlec wszystko na światło dzienne wbrew zaleceniom Teodora, czy zostawić to w
spokoju. Rozsądek podpowiadał to drugie, jednak pierwsza opcja była bliższa
mojej naturze.
Wiedząc
o tych zbrodniach, nie mogłam tego po prostu zignorować. Nawet jeśli chodziło o
moje bezpieczeństwo. Teodora w ogóle nie musiałam w to wplątywać, on w tym
wypadku naprawdę się nie liczył. Nieważne, że wojna wisiała w powietrzu również
ze strony Voldemorta.
Miałam
materiały.
Miałam
dowody.
Miałam
szansę.
Nie
mogłam tego zmarnować.
Nie
teraz, kiedy ktoś umarł, bo za dużo wiedział, bo chciał zmienić oblicze
sprawiedliwości w naszym świecie.
Musiałabym
pokonać wiele przeszkód. Musiałabym wiele zaryzykować. Musiałabym wywołać
porządne zamieszanie.
I
chyba wiedziałam, jak to wszystko zrobić.
Bo
wreszcie zaczęłam dostrzegać światełko w mroku.
***
–
Alfred, idź do mojego ojca i powiedz mu, że jeśli zaraz nie zejdzie na dół, to
osobiście doniosę wszystkim jego… znajomym
o czyichś epizodach z przeszłości. Tylko nie dosłownie.
–
Jak sobie życzysz, paniczu.
Teodor
lubił tego skrzata domowego, do czego oczywiście nigdy się nie przyznał.
Sympatia do kogoś, czegoś takiego jak
skrzat domowy była po prostu wstydem, hańbą dla krewnych czarodzieja, który
dopuścił się tak koszmarnej zbrodni.
Alfred
zawsze mu pomagał. Kiedy był mały, przynosił Teodorowi własnoręcznie robione
zabawki. Gdy chłopak trochę podrósł, starał się jak mógł, doradzał, w co się
ubrać, by ojciec znowu się nie wściekał, przy stole ukradkiem podpowiadał, jak
się zachować, robił wszystko, byle tylko bezpieczeństwo jego pana nie
zostało zachwiane. Sam brunet odpłacał się w podobny sposób, w razie potrzeby
ratując stworzenie przed gniewem Anthony’ego Notta czy po prostu zwracając się
do niego jak najuprzejmiej potrafił. Alfred zaś po czasie okazał się całkiem
niezłym kompanem do rozmów, zwłaszcza tych wieczornych, kiedy Margaret Nott
spała, a jej mąż znajdował się daleko od domu.
Ślizgon
spędzał Święta w domu, jak zawsze zresztą. Nigdy nie zostawał w Hogwarcie,
matka twierdziła, że to byłoby niegodne i niektórzy mogliby pomyśleć o Teodorze
jako o niechcianym dziecku, które nie ma co ze sobą zrobić w przerwę zimową.
A
przecież jego sytuacja wcale tak nie wyglądała. Skąd.
Chłopak
opadł na wielką, ciemną, skórzaną kanapę, jedną z trzech stojących w salonie.
Niedaleko w pięknym, wykonanym z czarnego marmuru kominku palił się ogień i w
sumie to on zdawał się być najbardziej ożywioną częścią w całej posiadłości.
Pomieszczenie, choć zazwyczaj surowe, dzięki świątecznym ozdobom nabrało
pewnego rodzaju lekkości. Niesamowicie wysoka, kolorowo ubrana przez Alfreda
choinka wprowadzała odpowiedni nastrój. Zielone gałązki jemioły i ostrokrzewu,
które ułożono na drewnianych szafkach, półkach oraz gablotach prezentowały się
bardzo gustownie, podobnie jak złote świecidełka na gzymsie paleniska.
Teodor
po dłuższym namyśle stwierdził, że to wszystko wygląda prawie po mugolsku,
gdyby nie pewne drobne, subtelne różnice na przykład w przyozdabianiu ogrodu.
Drzewa i krzewy przystrajały magiczne substancje, takie jak księżycowy pył.
Wróżki chowały się wśród gałęzi, zaś na śniegu było widać ślady drobnych łap
zmiennocieplnych dmuchaczy żółtych (czarnowłosy Ślizgon nigdy nie przyznał się
do, ekhem, dziwnych myśli na ich temat).
Ojciec
miał w zwyczaju stawać się na Boże Narodzenie trochę łagodniejszy niż
zazwyczaj. W domu nie słyszało się aż tak wielu krzyków, a mama więcej się
uśmiechała. Teodor również odczuwał tę zmianę, zwłaszcza że mógł z ojcem
porozmawiać prawie normalnie.
To
jednak nie poprawiało ich wspólnych relacji.
Na
Boga, Anthony Nott był tyranem! Jak w ogóle Teodor mógł myśleć o ociepleniu stosunków z nim? Mógł jedynie
zastanawiać się nad tym, kiedy wreszcie nadarzy się okazja, by zrobić z tym
porządek. Raz na zawsze.
Czując
nagłe zdenerwowanie tą myślą, zerwał się z kanapy. Szybko znalazł się w
ciemnym, niezbyt ciasnym przedpokoju. Chwycił z wieszaka swój czarny płaszcz,
narzucił go na ramiona, po czym natychmiast prawie wybiegł z domu. Nim
trzasnęły za nim drzwi frontowe, zdążył usłyszeć rozgniewany głos ojca.
–
Margaret, czego ode mnie chciałaś?!
No,
w sumie dzisiaj była dopiero Wigilia, a nie Boże Narodzenie…
Rodzina
Nottów nie mieszkała w tak potężnej posiadłości jak Malfoyowie. Oni mieli duży,
przestronny, otoczony olbrzymim ogrodem dom kilkadziesiąt kilometrów od
Londynu. Żadnych kamiennym murów, żadnej kamiennej posadzki, żadnej przesadnej surowości.
Klasa.
Anthony ją uwielbiał.
Teodor
zapiął płaszcz i wyprostował kołnierz. Wkładając ręce do kieszeni, ruszył
dróżką obok domu, tak by wyjść na ogród za tylną częścią budynku.
Te
Święta nie zapowiadały się lepiej od innych. Też miało nie zabraknąć krzyku i
kłótni, znowu mieli przyjechać wybitnie irytujący rodzice ojca (brunet opierał
się przed nazwaniem ich swoimi dziadkami), znowu miało obyć się bez cienia jakiejkolwiek
wesołości, znowu miał siedzieć przez całą noc w pokoju, udając, że nie słyszy
kolejnej awantury.
Takie
tam, Święta.
Dla
Teodora już dawno przestały mieć znaczenie rodzinne, a raczej jedynie czysto
teologiczne.
Chłopak
wzdrygnął się, kiedy niespodziewanie znalazł się w śniegu sięgającym kostek. Przed
nim rozpościerała się gigantyczna przestrzeń. Z początku pusta, gdzie
znajdowało się jedynie kilka krzaków, zaś przy metalowym ogrodzeniu – grządki.
Kilkanaście metrów dalej trawnik był usiany drzewami, liściastymi i iglastymi.
Z tych pierwszych już dawno opadły liście; teraz na gołych gałęziach iskrzyły
się pokłady śniegu. Te drugie uginały się pod ciężarem białego puchu, wysokie,
mocarne, jakby niezniszczalne. Dalsza część ogrodu tworzyła coś w rodzaju miniaturowego
lasku, z którego Anthony Nott od zawsze był szalenie dumny.
Chyba
nawet bardziej niż ze swojego syna.
Teodor,
nie zwracając uwagi na chłód wokół nóg, kroczył powoli przez połyskujące od
księżycowego pyłu pole. Zimny wiatr muskał jego policzki, co jakiś czas
przybierając na sile, innym razem łagodniejąc. Czarnowłosy czuł, jak kostnieją
mu palce, marznie nos i uszy, a policzki pieką od chłodu.
Jednak
czuł się zaskakująco dobrze. Wolał iść samotnie, w ciemnościach, mrozie, ciszy,
aniżeli siedzieć bezczynnie w domu, nie odzywając się, bo mogłoby to zostać
uznane za brak szacunku.
Wszystko,
co czuł Teodor, było wręcz nieprawdopodobne. Pałał nienawiścią do swojego ojca,
tego, który go wychował, choć w sumie nie wiedział, czy w ogóle takie traktowanie
mógł nazwać wychowaniem nawet w najmniejszym stopniu. Raczej… obojętnością
połączoną z przejawami agresji.
Tak
strasznie chciał się od tego uwolnić. Siebie i matkę. Wiedział, że chwilami ona
także jest na skraju. Teodor miał jednak trochę lepiej, gdyż większość roku
spędzał w Hogwarcie, daleko od domu. Margaret Nott musiała spędzać ze swoim mężem o wiele więcej czasu.
Gdyby
miała jakąś rodzinę, jakąkolwiek… może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Dziadkowie Teodora zmarli, gdy ten miał pięć lat, a wujków ani cioć nie
posiadał. Nigdzie nie czekał na nich bezpieczny azyl. Nigdzie NIKT na nich nie
czekał. Byli sami. Sami ze swoim bólem i brakiem ukojenia. Samo ze swoją
nadzieją na to, że kolejnego dnia obudzą się w zupełnie innym miejscu, w
zupełnie innej rzeczywistości.
Marzenia,
które nigdy miały się nie ziścić.
Voldemort
rósł w siłę. Anthony Nott razem z nim.
A
światełko zdawało się mieć w sobie za mało blasku, by przebić się przez
gęstniejący mrok.
***
Na
obiedzie świątecznym zjawili się dziadkowie Teodora, to znaczy rodzice ojca.
Jonathan Nott, wysoki, blady, z szeroką szczęką i srebrzystymi włosami, miał
minę jakby coś wokół wyjątkowo śmierdziało. Miranda Nott, wysuszona niczym
śliwka, z drobną twarzą pooraną zmarszczkami, patrząca na świat szarymi oczami,
które przekazała wraz z genami swojemu wnukowi, starała się nawiązać jako-taki
kontakt z Margaret. Ona sama zdawała się nawet z tego cieszyć, dopóki temat
rozmowy nie zszedł na czarodziejów mugolskiego pochodzenia.
–
Wszystkie szlamy to śmiecie.
Takie
słowa padające z ust dziadka spowodowałyby u Teodora natychmiastowe wyjęcie
różdżki i potraktowanie co poniektórych mocnym zaklęciem, jednak niedaleko
siedział ojciec, a wzrok matki wyraźnie mówił: „Zignoruj. Natychmiast”.
Kobieta
wiedziała, że obrażanie mugolaków działa na syna wkurwotwórczo, dlatego siedząc
obok niego, całkiem mocno kopnęła go w piszczel. Chłopak posłał jej wściekłe
spojrzenie, ona jednak uparcie wpatrywała się w swój kawałek indyka.
Pozostało
mu więc tylko w milczeniu spożywać soczystą pieczeń.
I
modlić się w duchu o cierpliwość.
Nie
było to jednak zbyt łatwe, zważywszy na fakt, że w rozmowę zaangażował się
również ojciec. Dzięki temu cała trójka, łącznie z babcią, z prawdziwą
satysfakcją konwersowała o najróżniejszych dawnych sposobach ubijania szlam,
czerpiąc z tego dziką uciechę.
Teodor
przez cały ten czas zajmował się jedzeniem. W sumie był to sposób całkiem
skuteczny – mając zapchane usta, z nieco większą łatwością powstrzymywał się od
wygłoszenia jakiejś uszczypliwej uwagi.
A
raczej od zwykłego zwyzywania kilku członków swojej rodziny.
Przy
deserze, kiedy Teodor myślał, że wybitnie twórczy temat już się wyczerpał,
dziadek, który przed laty pracował w Ministerstwie Magii, poruszył kwestię
reform odnośnie przyjmowania mugolaków na pewne stanowiska w urzędach czy nawet
w szkolnictwie oraz zwykłych przedsiębiorstwach.
–
Nie sądzę, by im się to należało – oświadczył powoli, kosztując puddingu. Z
wyjątkową uwagą pilnował, by mankiety jego białej koszuli wystającej spod
granatowej szaty nie zatopiły się w kremie. – Nie zapominajmy, że Ministerstwo
opiekuje się istnieniem czarodziejskiego świata w całej Anglii.
–
Szlamy nie mają odpowiedniej wiedzy, by pełnić tak ważne funkcje. – Anthony
Nott spojrzał na swojego ojca z szaleńczym błyskiem w ciemnych oczach. Wąskie
wargi rozciągnęły się w uśmiechu. – Szlamy są puste. Głupie.
–
Czasami odnoszę wrażenie, że tępić głupotę należy w nieco innym środowisku.
Nie
powinien był. Wiedział.
Ale
nie potrafił się powstrzymać.
W
jasnej jadalni momentalnie zapadła cisza. Umilkł nawet tupot bosych stóp
Alfreda, najwyraźniej niebywale zaskoczonego takimi słowami ze strony Teodora.
Chłopak patrzył to na swojego dziadka, to na ojca, jednocześnie czując ból w
piszczeli spowodowany bolesnym kopnięciem mamy.
Anthony
odłożył spokojnie widelec i zetknął palce dłoni, tworząc z nich piramidkę.
Czarne włosy przeplatane srebrzystymi pasmami zalśniły w blasku żyrandola
wiszącego nad głowami zebranych.
–
Co masz na myśli? – spytał nad wyraz opanowanym głosem.
Teodor
jednak wiedział, że była to tylko cisza przed burzą.
On
również odłożył sztućce. Jego prawa dłoń zaczęła bawić się krawędzią kielicha
pełnego wina. Wbił pewny wzrok w swojego ojca.
–
Sądzę, że warto by było zauważyć, czyje wysiłki tak naprawdę spełzają na niczym
– rzekł powoli, ostrożnie dobierając słowa.
Kątem
oka dostrzegł szybki ruch ze strony babci. Kobieta zacisnęła mocno palce na
swoim kielichu, wyraźnie wzburzona.
Och,
czyżby Teodor kogoś zdenerwował?
Prawie
przykre.
–
Obawiam się, że nadal nie rozumiem – mruknął dziadek, mrużąc oczy z lodowatą
wściekłością.
Brunet
parsknął śmiechem. Ignorując uczucie, że niedługo pożałuje swoich słów, odparł:
–
To my, czystokrwiste rody, wciąż staramy się oczyścić świat ze szlam. I co? I
nic. Odczuwamy krótkotrwałą satysfakcję wynikającą z usunięcia jednego ze
śmieci, a chwilę później lądujemy w Azkabanie za złamanie prawa. Czysta
głupota.
–
Teodor – syknęła ostrzegawczo matka.
–
Dziadku, na pewno znałeś Abraxasa Malfoya – kontynuował Teodor już bez cienia uśmiechu
na ustach. – Co mu dało to, że razem z Averym zamordowali dwie szlamy w jakiejś
nocnej akcji oczyszczania? Osiem lat w Azkabanie, zresztą i tak dostaliby dużo,
dużo więcej, gdyby nie pewne kontakty w Ministerstwie.
–
Więc uważasz, że zachowywanie tradycji jest głupie? – spytała Miranda,
odgarniając z czoła puszystą grzywkę. Skóra jej policzków, poznaczona
zmarszczkami, zaróżowiła się.
I
wtedy Teodor roześmiał się na głos. Drwiąco prawie do bólu.
–
Jeśli tradycją nazywasz mordowanie niewinnych mugolaków, to tak – odpowiedział.
Jego dłoń powędrowała na nóżkę kieliszka, lekko ją ściskając. – Jest głupie,
niepotrzebne, bezsensowne. Narażanie się na kary, zamiast zostawić szlamy w
spokoju.
–
Czyli według ciebie szlamy wcale nie stanowią skaz na naszym społeczeństwie –
to zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Głos dziadka był o dziwo
pozbawiony emocji w przeciwieństwie do oschłego tonu ojca.
Teodor
lubił drążyć. Lubił prowokować.
Tylko
akurat w tamtej chwili zapomniał, że w pewnych sytuacjach lepiej się wycofać.
–
Powiem więcej: mogą przysłużyć się naszej społeczności – dodał. – Mogą zmienić
ją na lepsze. Wybijanie ich nic nie da. Zwłaszcza że w ostatnim czasie powstały
co najmniej dwa ruchy zajmujące się ochroną mugolaków przed zagrożeniem
płynącym ze strony niektórych sprzymierzeńców Czarnego Pana.
Babcia
Miranda głośno prychnęła.
–
Może jeszcze do takiego dołączysz.
–
Nie, bez przesady. Ale zaprzestanie bezsensownych morderstw, walk, pomstowania
na szlamy byłoby wskazane.
Przy
stole zapadła cisza, którą przerwał dopiero pełen obrzydzenia głos dziadka.
–
Zawsze odnosiłem wrażenie, że Anthony trochę lepiej zajął się twoim wychowaniem
– stwierdził.
Teodor
spojrzał na swojego ojca. Po jego wściekłej minie, zmrużonych oczach,
zaciśniętych pięściach wywnioskował, że to nie ujdzie mu na sucho.
–
Też tak zawsze sądziłem – warknął mężczyzna jakby na potwierdzenie tych myśli.
I
wtedy Teodor zadecydował. Właściwie wolałby umrzeć w domu niż gdzieś poza nim,
zatem chwycił kieliszek z winem, uniósł go lekko do góry w stronę reszty
mężczyzn i rzekł z pełnym wyższości uśmiechem:
–
Za tępienie głupoty.
Nikt
nie dołączył się do toastu.
***
Choć
z rozciętej wargi wciąż sączyła się krew, zaczerwienienie pod okiem się
powiększało, a ramię nadal przeszywał ból, Teodor nie żałował swoich
wcześniejszych słów.
Spodziewał
się takiej nagrody za rozmowę przy obiedzie. Był jej bardziej niż pewny.
Anthony Nott należał do osób wyjątkowo przewidywalnych, zwłaszcza po porządnej
dawce alkoholu.
Tak
właściwie, to Teodor nawet się cieszył. Ojciec wyładował złość na nim, a nie na
matce. W sumie było warto, jeśli w grę wchodziło bezpieczeństwo Margaret. Rany
się zagoją, wróci do Hogwartu, znajdzie sobie jakieś zaklęcie i po kłopocie.
Odszedł
parę kroków od lustra wiszącego na ścianie. Przejechał wzrokiem po całej swojej
osobie. Włosy potargane przez ojca były w nieładzie, na prawej kości
policzkowej rosła opuchlizna. Czarna marynarka przekrzywiła się, gdy rąbnął
ramieniem w ścianę, a potem w drzwi od pokoju.
Teodor
jak zwykle złamał tradycję i zamiast odświętnej, czarodziejskiej szaty założył
mugolski strój. Widział to zdegustowane spojrzenie babci, ten karcący wzrok
ojca.
Zignorował
je, z przesadnym zachwytem komentując ciemnofioletowy ubiór dziadka.
Czasem
zastanawiał się, czy w ogóle potrafiłby wytrzymać bez ironii i kpiny chociaż
jeden dzień.
W
pewnej chwili w pokoju rozległo się charakterystyczne stukanie w szybę. Teodor
uniósł brwi. Nie spodziewał się żadnej korespondencji.
Od
razu podszedł do okna. Odgarnął ciemnobrązowe, ciężkie zasłony i szybko wpuścił
do pomieszczenia zwykłą, szaroburą sową. Miała przywiązany do nóżki list.
Teodor
podejrzewał, kto mógł napisać do niego akurat w Święta.
Kilka
minut później okazało się, że miał rację. Rozłożony na wygodnym łóżku, obracał
w palcach niewielką, dwucalową figurkę przedstawiającą czarnego lisa z grubym,
napuszonym ogonem i nastroszonymi uszami.
Jego
forma animagiczna.
Granger
naprawdę miała fantazję.
W
dość krótkim liście – nie żeby Teodor pragnął dłuższego; sam nawet nie
pomyślał, by jakoś nawiązać z nią kontakt w Boże Narodzenie – zawarła szybkie
sprawozdanie z jej planów na spędzenie przerwy świątecznej, pytanie o jego
samopoczucie, obietnicę, że gdy wróci do Hogwartu, już nie będzie musiał się z
nią użerać na korepetycjach oraz życzenia dla niego i rodziny.
Cieszył
się, że do niego napisała. Przez minutę czytania wiadomości czuł jakby trochę
mniejszy ból stłuczonego ramienia. W dodatku stanowiła ona coś w rodzaju
połączenia między domem Nottów a Hogwartem, jego prawdziwym Domem.
Chłopak
odłożył na moment figurkę i jeszcze raz zajrzał do pergaminu.
Już jest
strasznie tłoczno, a mają jeszcze przyjechać rodzice taty. No i moi kuzyni
wszędzie biegają. Dam je sklątkom na pożarcie Muszę ich czymś zająć.
Kocham moją
rodzinę, to, że jest ona taka duża, ale, hm, może gdybym miała jej trochę
mniej, czułabym się lepiej? Nie taka… zabiegana.
Mała rodzina nie
jest taka fajna jak ci się może wydawać, Granger – pomyślał z goryczą szarooki.
Zazdrościł
jej. Tego, że dom dziewczyny pewnie był przepełniony radością, ciepłem,
miłością. Tego, że nie brakowało w nim rodziny.
Tego, że jej Święta wyglądały sto razy lepiej od jego Świąt.
Gdyby
ojciec poznał te myśli, Teodor już leżałby w rodzinnym grobowcu Nottów.
Powrócił
wspomnieniami do ostatniego przed wyjazdem z Hogwartu spotkaniu z Gryfonką,
wtedy, na przyjęciu u Slughorne’a.
Tańczyli.
Miał ją wyjątkowo blisko siebie. Zabini. Nauczyciel eliksirów. Draco.
Coś
mówiło mu, że to przez Blaise’a tak niespodziewanie zniknęła. W jednej chwili
rozmawiali o Bożym Narodzeniu i prawie był gotów zmienić dla niej swoje plany,
w drugiej jej ciało przyległo do jego ciała, a już w następnej pojawił się
ciemnoskóry Ślizgon, wszystko burząc. Jeszcze chciał tańczyć z Granger, też
coś!
Ta
propozycja od razu mu się nie spodobała. Bo niby co taki Blaise mógłby mieć do
szatynki? Oczywiście oprócz uprzedzeń i wyraźnego obrzydzenia w oczach.
Przez
dłuższą chwilę nie spuszczał z nich wzroku. Nie chciał jej zostawiać, nie samej
w ramionach takiego… człowieka. W
końcu jednak musiał. Znikąd pojawił się Slughorne i niemal siłą zaciągnął
Teodora prawie na drugi koniec sali, by poznać go z jakimiś wpływowymi
osobistościami. Czarnowłosy musiał chociaż udawać, że wszystko go interesuje,
zachowywał się kulturalnie, grzecznie, wręcz uroczo, aż wreszcie pokornie
przeprosił towarzystwo jakichś starszych czarodziejów, po czym ruszył w stronę
Granger.
No
i wtedy wparował Draco, zrobiło się zamieszanie, a kiedy wszystko wróciło do
normy, Gryfonki nie było.
Szlag,
szlag, szlag.
Nawet
się z nią nie pożegnał.
Ugh,
zrobił się sentymentalny. Fuj.
To
takie… niepodobne do niego.
Teodor
westchnął. Jego dłoń trzymająca pergamin opadła na miękką pościel. Chłopak
wpatrzył się w biały sufit nad swoją głową.
Co ty ze mną
zrobiłaś, Granger?
***
Idąc
na przyjęcie u McKinnsów, Teodor spodziewał się absolutnie wszystkiego. I
wielkiej sali balowej wypełnionej po brzegi gośćmi, i tego, że będzie obrzucony
karcącymi spojrzeniami za swój zdecydowanie zbyt luźny strój jak na tak „ważną”
uroczystość, i tych wszystkich ludzi, których oczywiście musiał poznać.
Ale
jednego nie przewidział. Tej jednej jedynej kwestii, która zdenerwowała go do
tego stopnia, że słysząc pełne dumy słowa swojego ojca, wszystkie kieliszki w
promieni kilku metrów, łącznie z jego własnym, pękły z donośnym hukiem.
Jak
się okazało, trzydziestego grudnia, dokładnie o dwudziestej dwadzieścia, jakby
to była jakaś magiczna godzina, Teodor Nott poznał swoją przyszłą żonę.
Cholera.
Cholera
jasna z ciemną tańcząca.
A
nawet kurwa mać.
Rozmawiali
akurat z panią McKinns, wysoką, smukłą, pełną stateczności i elegancji,
czarnowłosą kobietą, kiedy niespodziewanie obok niej pojawiła się jej młodsza
kopia. Tyle że dwa razy piękniejsza.
Szczupła,
ale nie chorobliwie chuda, średniego wzrostu Meredith uśmiechała się przyjaźnie
do swoich gości. Swoich, bo to z okazji jej urodzin odbywał się ten wystawny
bal. Piętnastolatka wcale nie wyglądała na swój wiek. Regularne acz wyraźne
rysy twarzy dodawały jej lat, w dużych, niebieskich oczach odbijało się światło
kryształowego żyrandola wiszącego nad głowami przybyłych, blada skóra zdawała
się być całkowicie nieskazitelna. Długie, ciemne, proste włosy opadały jej na
plecy, a z pełnych ust ani na chwilę nie zszedł uśmiech. Na domiar złego ubrana
była w ładną, zieloną sukienkę.
Dzień
śmierci Teodora Notta właśnie nadszedł!
Po
krótkiej pogawędce pani McKinns zaproponowała, by młodzi zostali sami. Matka z
ojcem zgodzili się i podążyli za gospodynią, która zaczęła poznawać ich z
innymi gośćmi. Jak się okazało, Meredith wcale nie była taka zła, jak Ślizgon
na początku myślał. W ciągu kilkuminutowej rozmowy dowiedział się, że
dziewczyna uczęszcza do Beauxbatons, a jej ulubionym przedmiotem jest alchemia.
Dlaczego
to musiało trafić na niego? Dlaczego ONA musiała trafić na niego?
–
To małżeństwo będzie bardzo dobre dla naszej rodziny – rzekł z powagą ojciec,
nie patrząc na syna, a uśmiechając się do innych zebranych. – Połączenie dwóch
szlachetnych, czystokrwistych rodów to coś, o czym marzyłem, odkąd pojawiłeś
się na świecie.
I
wtedy popękały kieliszki, wszystkie oczy zwróciły się na Teodora.
A
w nim samym gotowała się wściekłość.
–
Szkoda, że nie myślałeś tak o Lilian – warknął, po czym odwrócił się na pięcie
i ignorując krew spływającą po jego dłoni, ruszył do wyjścia.
Lubił
jasno stawiać pewne sprawy, ale ta nie dołączyła do grona tych, które w jakimś
stopniu mu się podobały.
Małżeństwo.
Z Meredith.
Boże,
chroń.
No
dobrze, może i była ładna. Może nie sprawiała wrażenia zadufanej w sobie,
czystokrwistej damulki. Może całkiem nieźle mu się z nią rozmawiało.
Ale
ona, do cholery, nie nazywała się Hermiona Granger.
Kilka
następnych godzin spędził na szlajaniu się po olbrzymiej posiadłości McKinnsów
z butelką czerwonego wina w dłoni. Czasem spotykał jakiegoś uczestnika balu,
lecz im wyżej się wspinał, tym muzyka bardziej cichła i robiło się coraz
puściej. Mijał kamienne rzeźby przedstawiające dawnych członków rodu albo po
prostu będące dziełami sztuki, przypatrywał się obrazom, których postacie
zdawały się patrzeć na niego złowrogo, muskał opuszkami palców gobeliny na
ścianach.
Dwór
Malfoyów się nie umywał. Absolutnie.
Teodor
przestał się dziwić, dlaczego dla jego ojca tak ważne było małżeństwo syna z
Meredith.
Chłopak
w końcu trafił do jakiejś ładnej, przestronnej sypialni dla gości. Jednoosobowe
łóżko, komoda, fotel, stolik, parę lamp. Wszystko utrzymane w jasnych,
kremowych i karmelowych barwach. Uważając, by nie rozlać reszty wina, Teodor
położył się na miękkim posłaniu. W jego głowie krążyły chaotyczne, całkowicie
niepoukładane myśli.
Meredith
i on to nie byłoby dobre połączenie. Nie dogadywali się tak jak chciałby, żeby
się dogadywali. W ich rozmowie tkwiła jakaś taka… sztywność. Może spowodowana
pierwszym spotkaniem. To było coś, czego w sumie nie potrafił do końca
określić, ale na pewno nie powinno znajdować się w tamtej konwersacji.
Pierwszej
i zapewne ostatniej, bo Teodor nie miał najmniejszego zamiaru ciągnąć
znajomości z jedyną córką McKinnsów.
Zaczął
się zastanawiać, czy sama Meredith wie o planach rodziców. Bardzo ambitnych swoją
drogą. Jeśli tak, to czy zaakceptowała je w pełni? Czy się cieszyła? Nie,
raczej nie. Byłaby upośledzona, gdyby czuła radość z powodu planowania życia
przez matkę i ojca.
Poroniony
pomysł. Małżeństwo. Zaraz po zakończeniu przez nią edukacji, czy za jakieś trzy
lata. Dobrze, że Teodor miał przynajmniej trochę czasu, by spróbować odwieść od
tego pomysłu swoich rodziców.
Albo
po prostu zabić ojca.
Jedno
z dwóch.
Pociągnął
łyk prosto w butelki.
Nie,
to się nie mogło dziać naprawdę. Leżał na łóżku w jakimś pokoju w absolutnie
nieznanej przez niego części domu, na wpół schlany, żłopiąc wino z gwintu jak
jakiś menel.
To
było niegodne. Musiał się ogarnąć.
Z
trudem podniósł się z posłania. Starając się ustać na nogach, usłyszał
stuknięcie, jakby coś upadło na podłogę. Spojrzał na dół.
–
Co to tu…
Schylił
się i podniósł figurkę, którą dostał od Granger. Skąd ona się tu wzięła?
Ach,
no tak. Zanim wyszedł, włożył ją do kieszeni spodni tak o, żeby mieć cząstkę
Granger przy sobie.
–
Och, Boże… – burknął pod nosem. – Ten sentymentalizm…
Wskazującym
palcem dotknął główki lisa, jakby chciał go pogłaskać, a wtedy on ożył. Teodor
zamrugał szybko, widząc, że zwierzę porusza ogonem, kręci nosem, po czym
zeskakuje z podstawki, na której się wcześniej znajdował, i owija się wokół
palców chłopaka. Następnie wskoczyło mu na nadgarstek. Usiadło na nim,
wlepiając ślepia prosto w swojego właściciela.
Teodor
zaśmiał się głośno.
–
Boże, jestem pijany! – zawołał z goryczą.
Po
kilku chwilach lis wrócił na swoje miejsce i znieruchomiał. Ślizgon włożył go z
powrotem do kieszeni spodni. Poprawił marynarkę, przeczesał palcami włosy. Opuścił
pokój, postanawiając udawać, że akceptuje decyzję ojca. Ba! Że nawet ją
popiera.
Musiał
grać. Inaczej matce mogłoby się coś stać.
Właśnie.
Czy ona też wiedziała? Czy ona też to zaakceptowała? A może ona poddała taki
pomysł? Z panią McKinns wyraźnie się dogadywały, całkiem nieźle w dodatku…
Teodor
doszedł szybko do wniosku, że nie mogłaby mu tego zrobić.
W
tamtej chwili postanowił również wspomóc rozwijanie się jego relacji z Granger.
Po części na złość ojcu, ale także ze względu na swoje własne dobro.
Nieważne,
że Gryfonka wciąż doprowadzała go do szewskiej pasji.
Bo
z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go
kręcił.
Boże.
W
dodatku był masochistą.
Parsknął
śmiechem.
Granger, Granger.
Gdybyś tylko wiedziała…
_______________
Nie
sądziłam, że z tym rozdziałem będą takie trudności, rili. Pisało mi się go
okropnie, wolę, jak dzieje się więcej, a nie… Przyznaję, od dawna wiedziałam,
że będę musiała walnąć taki „zapychacz”, jednak strasznie chciałam pokazać
Święta u Hermiony i Teodora, oraz ten bal u McKinnsów. Mam nadzieję, że Was nie
zanudziłam. Postanawiam poprawę.
Za
dokładnie tydzień, dwudziestego ósmego maja… będę miała urodziny, ahuh.
Piętnaste konkretnie, taki ze mnie staruch. Planowałam z tej okazji
sprezentować Wam nowy odcinek, ale nie obiecuję, że mi się uda. Tydzień to wbrew
pozorom bardzo mało czasu na napisanie porządnego rozdziału, zwłaszcza że
ostatnio zrobiłam małą rewolucję w fabule i sama jeszcze się w niej trochę
gubię. No, ale pożyjemy, zobaczymy, trzymajcie kciuki, by mi się udało ^^’
Co
jakiś czas robię porządne czyszczenie Subskrypcji. Wiele osób od dawien dawna
nie daje znaku życia. Ładnie proszę o
jakiś odzew wszystkich, których informuję i którzy faktycznie czytają, a którzy
milczą od co najmniej trzech miesięcy. Inaczej wywalam z informowanych. Wystarczy
zwykłe „Hej, informuj mnie dalej” albo „Ziom, ja serio tutaj bywam, informuj”,
przyjmuję każdą oznakę dalszego istnienia. Macie czas do ostatniego dnia roku
szkolnego, czyli bodaj do 28 czerwca,
wtedy zrobię ładne porządki i o ^^
No,
nie zanudzam dłużej. Biegnę uczyć się historii, bo jutro spłonę. Booya!
Empatia
O, jestem pierwsza :D
OdpowiedzUsuńO, gratuluję :D
UsuńTo może na początek skomentuję szablon. Taki zarąbisty jest. Doprawdy, dlaczego nie mam photoshopa, a w gimpie nie potrafię nic robić? Też chcę mieć takie cudeńko na swoim blogu, no. Przez ciebie będę narzekać xD
UsuńOkej, rozdział. To Hermiona może używać magii poza Hogwartem? To już ten wiek? Jezu, nie pamiętałam :o. To znak, że znowu muszę przeczytać Harry'ego Pottera. Takich rzeczy nie pamiętać to skandal. Ale wracając do tematu... Bardzo podoba mi się ten rozdział. Czuć tę atmosferę świąt, miałam wrażenie, ze widzę te dzieci biegające po domu. Też chcę tak opisywać wszystko ._.
Święta u naszego Teosia jakoś nie są wesołe. Nie, żebym się tego nie spodziewała (teraz sobie wyobraź takie zajefajne przekreślenie, którego nie mogę napisać, bo blogger jest głupi) przez zapowiedzi (koniec wyimaginowanego przekreślenia), w końcu jest z rodziny czystokrwistych, oni za fajnie w te święta nie mają. Podoba mi się Nott, ma taki wojowniczy charakterek. I ta ironia. Taki uroczy jest w tym swoim wrednej, ale nie za bardzo ślizgonowej mowie o szlamach. Tak ich zjechać to tylko Teoś mógł. <3
Bal u McKinnsów... jakoś tam pozytywnych emocji nie widzę. Nie lubię ich. xD Mam fazę pt. "Teodor powinien być z Hermioną i to jak najszybciej". Tak, dostałam głupawki, pisząc ten komentarz. Ech, mam nadzieję, że uda mi się go dokończyć, bez większych głupot.
Teodor zaczyna myśleć tak, jak ja chcę, żeby on myślał. To takie fajne uczucie xD
"Nieważne, że Gryfonka wciąż doprowadzała go do szewskiej pasji.
Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił." - ten fragment rozwalił mnie. Po prostu zaczęłam się przy nim śmiać jak głupia. :)
Ekhem, Ematio, wiesz, skoro ty narzekasz, że masz 15 lat, to co mam powiedzieć ja? W październiku, za pewnie jak zwykle w jakąś ulewę będę miała 16 urodzinki. Taka sweet szesnastka. Po prostu się doczekać nie mogę. -.-
No, cały komentarz napisany, niepotrzebna uwaga ode mnie też. To w sumie to teraz już tylko pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia na histori :)
OMFG! <3
OdpowiedzUsuńNo niee, pijany Teodor xD
Po prostu uwielbiam Cię za to, że Teo ruszy w końcu to chude dupsko :D
Informuj mnie dalej ;)
Całuski!
Super :D cieszę się że dodałaś nowy rozdział;) nienawidzę ojca Notta >:( i jeszcze to małżeństwo !! mam nadzieje że nie dojdzie do skutku :D rozwalił mnie ten fragment "Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił.
OdpowiedzUsuńBoże.
W dodatku był masochistą." no nie wiedziałam że ma on takie zakusy :D czekam na nn :* Calineczka:*
Z jakiegoś dziwnego powodu moje komentarze zawsze są jakieś długie, więc postaram się krótko i zwięźle.
OdpowiedzUsuńMówisz, że "zapychacz", ale moim zdaniem to fajny pomysł, żeby pokazać jakie różnice są między światem Hermiony, a Teodora. Przez cały czas, gdy pisałaś perspektywą Teosia marzyłam, żeby stamtąd uciekł do Hermiony, która pokaże mu jakie święta mogą być cudowne. Biedny Teo.. jego rodzina jest okropna. :(
Nie wiem, jakie są moje emocje, co do Hermiony odkrywającej przed ludźmi prawdę o umarłych. Z jednej strony wiem, że należy im się to, żeby ludzie znali prawdę, ale z drugiej.. Co jak się jej coś stanie? Albo jej bliskim? Albo Teosiowi? Albo .. Boże, sama nie wiem, mam złe przeczucie. Mam nadzieję, że Teo jakoś ją od tego odciagnie, choćby na trochę, albo pójdą do kogoś w tej sprawie. Kogoś kto ma większą władza niż oni.
Co do przyszłej żony Teosia.. NIE, NIE, NIE, NIE. Teodor nawet się ze mną zgadza. Ha, i niech nie mówi, że nie kocha Hermiony! Serce normalnie mi sie stopiło gdy przeczytałam "Ale ona, do cholery, nie nazywała się Hermiona Granger." To takie słodkie, że Teo myśląc o małżeństwie, myśli o Granger. <3 Chyba mój ulubiony kawałek, jak i końcówka. Rozbawiło mnie "Bo z drugiej strony sposób, w jaki trzymała różdżkę, celując w niego, strasznie go kręcił." xd hahah ;) no i w ogóle podoba mi się to, że oboje już rozumieją, że to coś więcej niż przyjaźń. Wcześniej jakoś to od siebie odpychali,a tu proszę, Hermiona sama nawet przyznała, że może się w nim zakochała. I słodko, że dała mu prezent na święta. I ona sprawia, że Teo jest szczęśliwy i och.. taka szkoda, że uciekła z przyjęcia u Slughorna :( niech już wrócą do szkoły, niech już coś się między nimi wydarzy, bo moje biedne serduszko nie wytrzyma :)
Och, chyba znowu mi długo wyszło.. co za życie..
Pozdrawiam :)
OMG ! To jest boskie uwielbiam twój styl pisania a ten fragment jak Teoś przeciwstawił się ojcu i dziadkowi był boski !!! Nie wyrabiam ze szczęścia że dodałaś rozdział . Życzę weny i serdecznie pozdrawiam ; )
OdpowiedzUsuńSzczerze? Zaczęłam czytać o tych świętach i choć zrobiło mi się tak przyjemnie, bo zima to moja ulubiona pora roku, to bałam się że cały rozdział będzie taki, czyli w sumie zero akcji, istna sielanka
OdpowiedzUsuńAkcja z tą przyszłą żoną mnie zaskoczyła, ale pozytywnie, mam nadzieję że ten wątek jeszcze trochę namiesza
Jednak najcudniejsze opisy przeżyć Teodora, choć dobrze że nie pała on wielką miłością nad życie i do grobowej deski to miło przeczytać że coś czuje do H.G.
Tylko tak dalej! <3
Marta
Ahahahhahahah xd teksty Teo są poprostu piękne ! I ten cały ślub, ahah XD rozdział naprawdę fajny, myśle, ze dobry pomysł pokazać jak spędzają święta ;D Jestes genialna, wiesz ? Och, jak sie cieszę, ze znalazłam tego bloga ! No nic, ja juz lecę spać, a Tobie życzę duzo szczęścia Kochana ! ;)
OdpowiedzUsuńPS Moglabys dodać mnie do informowanych, czy coś ?
Jeżeli to był zapychacz to powiem ci, że był doskonały i dokładnie taki na jaki może czekać czytelnik. Właściwie to każdy rozdział czytam z zapartym tchem i niemal codziennie wchodzę na swojego bloggera żeby zobaczyć czy czegoś nie dodałaś. Jak ty to robisz? Hę? Piszesz doskonale, wywołujesz tyle emocji, że mało brakuje a sama się zakocham w Teodorze xd
OdpowiedzUsuńSą oni. Nie znają swoich wzajemnych uczuć, chociaż jak to ujęła Hermiona, coś zaczyna między nimi być. Nie potrafię określić czym to "coś" jest na podstawie przeczytanych rozdziałów, ale coraz bardziej mnie nakręcasz, a ja mogę tylko czekać i czekać aż coś się wydarzy.
Ten twój "zapychacz" (tak, specjalnie piszę w cudzysłowie) bardzo wiele pokazał, na przykład takie święta. U Hermiony są one naprawdę magiczne, rodzinne i pełne miłości. Natomiast Teodor wolałby uciec z domu i spędzić te dni w samotności, z daleka od swojej arystokratycznej i sadystycznej rodziny. Nott jest naprawdę wyjątkowym chłopakiem. Pewnie wielu jego znajomych ze Slytherinu będzie zachowywało się w przyszłości tak jak jego ojciec. A on nawet nie podniesie głosu, nie uderzy nikogo. Natomiast jest pełen uczuć. I wiesz, takiego bohatera naprawdę trudno wykreować.
Na miejscu Hermiony nawet nie narzekałabym, że jest tak tłoczno w święta. O to chyba chodzi, kiedy przyjeżdża rodzina i trzeba pobawić się w gospodynię, żeby zadowolić gości. To jest naprawdę miłe uczucie widzieć uśmiech na twarzach członków rodziny.
I to małżeństwo Notta. Jak ja się kurde cieszę, że ten wątek się pojawił. No, po prostu je uwielbiam. Teodor będzie się długo bronił przed tym ożenkiem, tego mogę być pewna. Świadomość tego, że za trzy lata musiałby ożenić się z całkiem nieznaną mu dziewczyną... Ach, tylko czekać aż Hermiona się o tym dowie i sama zniknie z jego życia. Chyba że ona posługa rad dwóch najważniejszych kobiet w swoim życiu i będzie o niego walczyła.
I ten Cryte... Powraca. To oznacza, że zaczną się kłopoty i te zbrodnie wrócą? Ciekawe, o robi Hermiona w tej sprawie. Bo coś jej zaświtało w tej mądrej główce, prawda? Na pewno :)
Ściskam, Donna W.
[ trzy-wspomnienia ]
Huhuhu <3
OdpowiedzUsuńTeodor i Hermiona wreszcie przyznali sami przed sobą, że coś do siebie czują. Jakie to słodkie!
Czytając o świętach w domu Nott'ów stwierdziłam, że najchętniej spakowałabym Anthony'ego do jakiegoś mało wygodnego kufra, zaniosła "przesyłkę" na pocztę i poprosiła, aby wysłali go gdzieś daleko w kosmos, bez możliwości powrotu. Nikomu nie życzę tak wyrodnego, chamskiego, okropnego, złośliwego, koszmarnego ojca. Nikomu.
I absolutnie, podkreślam: ABSOLUTNIE, nie zgadzam się na małżeństwo Teodora z Meredith. Niech sobie dziewczyna poszuka kogoś innego, młody pan Nott jest zarezerwowany dla Granger!
Trochę długi ten mój komentarz wyszedł.
Pozdrawiam serdecznie.
P.S.
Twoje urodziny zbiegają się z terminem oddania mojego referatu, taka ciekawostka :) Mieć piętnaście lat... Już nawet nie pamiętam tych odległych czasów ;D
uwielbiam tego bloga ! :)
OdpowiedzUsuńPoczątek rozdziału i opis świąt u Granger rzeczywiście mnie znudził, ale rozdział, chociaż nie ma w nim akcji, wcale nie jest zapychaczem. Klimat domu Notta i jego rodziny ukazałaś wzorowo. Czytając zapowiedź, spodziewałam się, że Teodor zostanie z kimś zaręczony, co nieźle skomplikuje wszystko tak, jakby to już nie było skomplikowane. "W tamtej chwili postanowił również wspomóc rozwijanie się jego relacji z Granger" - OMG! OMG! Jakie postanowienie, aż się nie mogę doczekać. Na miejscu Notta próbowałabym uciec z domu(jak Syriusz), tylko że on, jak sama wspomniałaś nie ma do kogo i jeszcze na dodatek problem z matką. Byłabym wielce szczęśliwa, gdyby udało Ci się dodać nowy rozdział już za tydzień, ale przecież nic na siłę, zwłaszcza, że niedługo masz urodziny i pewnie spędzisz trochę czasu z przyjaciółmi. Pozdrawiam i życzę dużo weny!
OdpowiedzUsuńpodobało mi się, szczególnie z powodu tego kontrastu i choć Hermkiona musiała mieć wspaniałe święta, to fragmenty nt Teodora bardziej mnie wciągnłey głównie z powodu niesprawiedliwości, która z nich biła... POdobało mi się, że potrafił się sprzeciwić, mimo że wiedziął, jaką kare otrzyma, jednak na razie przynajhmniej nie potfai zrobić czegos takiegoi jak Syriusz. może ze względu na matkę? nie do końca rozumimem jej rolę, czy pochodzi ona z jakiegoś znamienitego rodu? Bo jakoś nic na to nie wskazuje... ponadto co do fragmentu z balem, spodziewałam się tego, ale zdecydowanie nie sądziłam, że opiszesz to w taki sposób, bardzo lubiłam perspektywę pijanego sentymentalnego Notta xD jednak ten dom miał jakieś plusy, był tak duży, że mógł w sopkoju sobie pobyć xD mam nadzieję., że faktycznie wprowadzi w życie ten plan zacieśniania relacji z granger, Meredith jest fakna, ale pewnie znajdzie sobie kogoś innego :p Inna kwestia, że pojawił się problem Cryte myślę, że w takiej sytuacji muszą zdecydować się , by jak najszybciej Dumbledore dowiedział się o całek akcji, ten facet nie może wrócić do tego, co robił....
OdpowiedzUsuńTak miło było poczytać sobie o Świętach, mając tę świadomość, że jeszcze tyle czasu do nich zostało.
OdpowiedzUsuńBardzo podobały mi się Święta w domu Hermiony. Te wszystkie opisy pozwalały na całkiem niezłą wizualizację. Rodzinne Święta są najlepsze:) Nie ukrywam, że przez cały czas się uśmiechałam, czytając nocną rozmowę Hermiony z babcią i mamą. To zbyt piękne... Jeśli uznajesz ten rozdział za zapychacz, to ja chcę więcej takich:)
Było tak dużo Notta, a i tak mogłabym jeszcze poczytać, co tam siedzi w jego głowie. Jest mi go tak szkoda. Biedny, biedny Teoś. To cud, że pozostał takim porządnym człowiekiem, mając za ojca potwora. Tata - Nott rzadko się pojawia, a budzi we mnie ogromną niechęć. Jak mógł uderzyć Teodora? Okropne!
Myślałam, że tą szczęściarą, która ma zostać żoną Notta, okaże się Ivy. Dobrze, że nie trafiłam. Ale i tak się zirytowałam, kiedy wyszło na jaw to całe zaaranżowane spotkanie przyszłych małżonków.
Wracając jeszcze do Hermiony, trochę się martwię, że postąpi lekkomyślnie i ruszy tę sprawę umarłych, bez konsultacji z Teodorem.
Nie, nie mogę zignorować tego zadania o Hermionie i jej różdżce:) To było epickie. Nie posądziłabym Notta o takie myśli. W sumie, o wiele myśli z dzisiejszego rozdziału bym go nie posądziła. Punktuje:)
A ten szablon... Wchodzę tu co jakiś czas, żeby się na niego pogapić. Idealny.
Baaardzo dobry rozdział. Lubię, kiedy wszystko jest porządnie rozpisane. Czekam na kolejną część z niecierpliwością.
Ściskam i pozdrawiam:)
Ja ci zazdroszczę tego, że - choć z trudem - potrafisz właśnie tak rozciągnąć tekst. Pewnie mi zajęłoby to 2 razy mniej miejsca, chociaż... ty chyba masz większą wprawę w pisaniu, bo ja ledwo co opublikowałam pierwszy rozdział mojego "dzieła" :D
OdpowiedzUsuńRozdział inny, bez Hogwartu, za to z porównywaniem transmutacji do biologii (jak dla mnie porównanie dziwne :D), z opisem cudnych świąt... Szczerze, na początku miałam dość. Za to już Teoś mnie zadowolił - może przez to, że przygotowuję się do jutrzejszej (dzisiejszej) małej, rodzinnej awantury. Na szczęście nie z rodzicami.
Tekstem na fejsie o stanie cywilnym Notta po prostu się przeraziłam. Cieszę się, że mam już to za sobą i wiem, co i jak. Intryga trochę mi przypomina jakąś telenowelę i, podobnie jak cały rozdział, nie do końca wpasowała się w klimat, ale myślę, że po powrocie bohaterów do Hogwartu już mi się wszystko w głowie poukłada.
Dobra... co do ślubu, to niech się dzieje co chce, bo przecież Hermiona i Teodor i tak będą razem. Błagam cię tylko, żeby nie doszło do sceny ślubu w stylu "(...) lub niech zamilknie na wieki" i nagle zapłakana Hermiona krzyczy "Nie!" i ucieka sobie z Teosiem. Wierzę jednak, że tego nie zrobisz :)
Piętnastka? No patrz, a ja myślałam, że jesteśmy rówieśniczkami. A jednak się pomyliłam.
Matko, nareszcie rozdział! ^^ Jestem świeżo po przeczytaniu, więc... xD
OdpowiedzUsuńRozdział jest jak zwykle dla mnie świetny, wspaniały itd. Kocham po prostu <3
Pojawia się Teodor i nawet w znacznej części rozdziału. Wiesz, jak to uwielbiam, no nie? ;p
Rodzice Teo są.. brak słów.. jak matkę jeszcze mogę zrozumieć, to ojciec mnie wkurza. Taki prostak z wyższych sfer. I don't like it. Dziadkowie tak samo. Zwłaszcza "dziadek", psychol normalnie. Razem z babcią i ojcem są siebie tam warci.
Do tego ten pomysł ze ślubem Teodora. Nie, nie, nie i NIE! Nie zgadzam się, Nott jest Hermiony i koniec. Takie jest moje zdanie ^^'
Święta u Hermiony były... z lekka... zbyt idealne? Tak trooszeczkę. Rzadko, naprawdę rzadko, spotkam się z takim opisem. Serio. Ale może to jest tylko moje odczucie... lecz nagle pojawiły się święta Notta i pojawił się.. bilans.. lub raczej mam inne, lepsze określenie.. kontrast. Bardzo dobrze ci to wyszło, skontrastowanie tych dwóch "idealnych" świąt. Naprawdę dobrze.
Rozdział jest inny, nie ma w takim stopniu Rona i tej bandy, co mi się spodobało bo nie specjalnie ich tam lubię. Ale to swoją drogą.
Ach.. klasa humanistyczna się odezwała. Heh ^^'
Pozdrawiam serdecznie <3
Hej^^ Zacznijmy od tego, że rozdział nie jest zapychaczem, tylko kawałem świetnej roboty. Znakomicie mi się go czytało. Niemal czułam tą magię świąt.
OdpowiedzUsuńRodzina Hermiony jest niesamowita. Podobało mi się, gdy babcia mówiła do niej Mia. Ładne zdrobnienie. Rozmowa z wujkiem Frankiem była świetna. Gdy o niej czytałam, cały czas się uśmiechałam.
Miona ma fajną mamę i babcię. Fajnie się czytało ich rozmowę o Teodorze. I ta rada mamy i babci, żeby o niego walczyła. Cudowne.
A więc Cryte wraca do gry. I to już nie długo. Oj, będzie się działo. Czuję, że Hermiona nie da sobie spokoju ze sprawą umarłych i wszystko ujrzy światło dzienne. To w końcu Hermiona. Nie byłaby sobą, gdy nie starała się o wymierzenie sprawiedliwości.
Święta u Teodora były tak inne niż te u Mionki, że aż mnie zmroziło. Tak strasznie się różniły. U niej taka sielanka, a u niego? Szkoda gadać. Ale podobało mi się to, że się postawił dziadkowi i ojcu. Tylko, że się mu potem nieźle oberwało. Współczuję mu takiego ojca. Dobrze, że chociaż ma matkę, która naprawdę go kocha.
Prezent od Hermiony był słodki. I jeszcze ten list od niej. Dobrze zrobiła, że do niego napisała. Przynajmniej tym w jakimś stopniu poprawiła mu humor.
No to się porobiło. Meredith ma być żoną Teosia? To chyba jakiś żart! Nieźle mnie ta informacja zatkała. I chyba nie tylko mnie. Teoś też był mocno wkurzony^^
Rozdział bardzo mi się podobał. Wspaniale pokazałaś te różnice miedzy rodzinami Teodora i Hermiony.
Rany, ja chcę wiedzieć, co będzie dalej. To opowiadanie to jedno wiele cudeńko! Podziwiam cię, że umiesz tak świetne pisać!:**
Pozdrawiam, ściskam cieplutko i życzę dużo, dużo weny!:D
Domyślam się, że trudno było pisać o świętach w maju, ale wyszło Ci to świetnie. A wiadomość o żonie dla Teosia mnie rozwaliła ;)
OdpowiedzUsuńWiem, że dawno ten rozdział się tu ukazał.. ale, ale ZABIJĘ! Jak to żona Teodora?! Jak to ? Dostanie Ci się ode mnie za to. Na początku, słodkie święta, słodki lisek, ah ah. A na końcu.. moja śmierć też jest bliska. Idę czytać dalej.
OdpowiedzUsuńJestwm bardzo zadowolona z tego że umiescilas tu święta z perspektywy Teodora i z tego ze Teo wreszcie postawil sie ojcu no moze nie do konca ale jednak pokazal ze sie z nim nie zgadza i ten fajny lis ;3 tez taakiego chce *_*
OdpowiedzUsuńGinny